Prawdziwy cud nad Wisłą, czyli o Niepodległości bez patosu

Autor: Andrzej Nieuważny

   Na rocznicę oddalonego już o ponad 90 lat (nie tylko dla młodych to lata świetlne!) powrotu niepodległości media nakarmią nas znowu porcją narodowych mitów, przechowanych od zeszłego roku w redakcyjnych archiwach. Dzielny, zjednoczony wokół dalekowzrocznego Piłsudskiego naród wyrwał sobie całkiem sam – przeciw wszystkim i „temi ręcami” to, o czym marzył od pokoleń. Dziarscy ułani kolejny raz przekłusują przez ekrany telewizorów, ozdobione już wąsami „Dziadka” i artystyczną czupryną Paderewskiego.

 

Nie tak całkiem sami…

   Już przed drugą wojną, karmieni optymistyczną propagandą (szczególnie po zamachu majowym) zapomnieliśmy, że koniec wojny pierwszej i jego dla Polaków konsekwencje rozpatrywać trzeba w kategorii cudów, jak chcą jedni, lub – wedle innych – wyjątków historycznych. Przecież gdy kończy się wojna, a zwłaszcza wielka wojna, ktoś jest zwycięzcą, a ktoś przegranym. Tymczasem w listopadzie 1918 r. przegrywały wszystkie trzy „czarne orły”, które od półtora wieku dzieliły między siebie Rzeczpospolitą. Do swego upadku przyczyniły się same, wykrwawiając się wzajemnie, jednak w przepaść pchnęły je także trud i śmierć żołnierzy francuskich, brytyjskich, włoskich czy belgijskich.

 

Polska niepodległość nie mogła się „stać” bez wsparcia świadomych chłopów i robotników. Kartka z początku XX wieku

 

Żołnierz polski w austriackim kożuszku i z takimże pałaszem, początek 1919 r.

 

   W listopadzie wspominamy odwagę i fantazję naszych młodych ochotników rozbrajających okupacyjne (dla niektórych do niedawna „własne”) armie. Jak wspominał Stanisław Dzierzbicki, w Warszawie „przy rozbrajaniu odbywały się sceny wprost komiczne: grupki chłopaków kilkunastoletnich rozbrajały całe oddziały żołnierzy. Pękła zupełnie dyscyplina niemiecka i w gruzy rozsypywała się ich siła. Rozbrajanie odbywało się wprost żywiołowo – bez żadnego zdaje się planu, ale spokojnie i z pewną kurtuazją. Chłopaki polowali na przechodzących oficerów, którzy zwykle dobrowolnie oddawali broń – bez oporu. Samochody zatrzymywano i odbierano Niemcom siłą”.

Pomyślmy jednak, jak potoczyłyby się wypadki w Warszawie, Poznaniu czy Kutnie, gdyby nad daleką Marną w maju 1918 r. Francuzi za cenę krwi nie rozbili ostatniej, rozpaczliwej niemieckiej ofensywy, a amerykańskie czołgi nie odebrały wojskom kajzera nadziei na zwycięstwo? Spróbujmy sobie wyobrazić, że niepokonane na zachodzie „stare” niemieckie wojsko nie chce ulec polskim młodzikom i na ich widok przeładowuje broń… Czy nie będziemy blisko klęski pierwszych dni powstania warszawskiego, gdy nie padł żaden z atakowanych niemieckich bastionów? Dlatego warto powtórzyć zadane rok temu w „Polityce” pytanie Jerzego W. Borejszy: „pamiętamy o zasługach dla Polski Woodrowa Wilsona, ale gdzie są pomniki i ulice Georges’a Clemenceau – ojca zwycięstwa Francji w pierwszej wojnie światowej, wypróbowanego obrońcy Polaków i Polski?”.

 

Marzący o Niepodległej legioniści Piłsudskiego odwoływali się do Kościuszki i ks. Poniatowskiego. Karta imieninowa 1916 r.

 

Czterej „wielcy” początków niepodległości: Paderewski, Haller, Dowbór-Muśnicki i Piłsudski, który – wbrew tej pocztówce z 1919 r. – formalnie nie był generałem

 

   Przypomnijmy też opinię walijskiego przyjaciela Polski, Normana Daviesa, który trzydzieści lat temu tłumaczył brytyjskiemu (z początku) czytelnikowi, że „można Polakom wybaczyć, że wierzą, iż w 1918 r. »sami wywalczyli sobie niepodległość«. Tak jednak nie było. Z pewnością licznie walczyli w Wielkiej Wojnie i rzeczywiście uzyskali swoją niepodległość. Ale te dwie sprawy nie były ze sobą związane przyczynowo. Ogromna większość polskich żołnierzy walczyła we wrogich sobie armiach frontu wschodniego, a ich wysiłki militarne służyły polskim interesom tylko w tym sensie, że przyczyniły się do wzajemnego wyczerpania państw zaborczych. Jedyne polskie formacje walczące na frontach I wojny światowej wierne programowi niepodległości – Legiony Piłsudskiego [Davies nie wspomina „błękitnej armii”, której udział w walkach był symboliczny – A.N.] – zostały rozwiązane, zanim osiągnęły swój cel. Niepodległość Polski stała się realna dzięki splotowi okoliczności pozostających przeważnie poza bezpośrednią kontrolą Polaków. Dla wielu ta niepodległość zakrawała na cud czy szczęśliwy traf. Polakom nie dano sposobności bezpośredniej walki o nią na szeroką skalę. Ale gdy już pod koniec wojny osiągnęli niepodległość, walczyli o nią i bronili jej z bezgraniczną odwagą i determinacją”.

   I tej determinacji zawdzięczamy kolejny cud: skłócona od początku – Sejm ruszył już 10 lutego 1919 r., klecona „na kolanie” i bez jasnej wizji przyszłości (w Rosji ścierały się wszak ogromne siły, a Europie groziła rewolucja!) Rzeczpospolita przyszła na świat, przeżyć miała niemowlęctwo, a polec dopiero w kwiecie dwudziestoletniej młodości.

 

Młodzieńczy ochotnicy w przydużych austriackich mundurach. Galicja Wschodnia, koniec 1918 r.

 

Romantyczne „pyry”

Gdy w tych dniach myślimy o tej, nie tylko listopadowej, odwadze i determinacji naszych dziadków i pradziadków, zazwyczaj wspominamy Lwów (nie tłumacząc przy tym racji bijących się o ważne dla nich miasto Ukraińców) czy Warszawę. Za to – mimo niedawnej rocznicy – jakoś nie rozpalił polskiej wyobraźni czyn Wielkopolan. Data ich powstania, wciśnięta między Boże Narodzenie a Nowy Rok, jakoś nie zapada w pamięć. A przecież to pośród pasma narodowych klęsk i nieszczęść jedyne udane powstanie! I choć wybuchło spontanicznie po przyjeździe Paderewskiego do Poznania, przeprowadzono je w daleki od polskiego „jakoś to będzie” sposób. Narodowym z ducha, a niemieckim z kultury materialnej weteranom, którzy niedawno jeszcze ginęli za kajzera, kaliber „patronów” pasował do „gewerów” i nawet amunicji im starczało, bo „porzundek” musiał być. A przecież polskiemu żołnierzowi jak świat światem brakowało nabojów. Nie tylko w powstaniach, ale nawet, jak twierdzi Wańkowicz, pod Monte Cassino, choć tam za dostawy odpowiadali Brytyjczycy…

Nasz wiek XIX (od rozbiorów po I wojnę światową) to z jednej strony marzenie (wąskiej) świadomej elity o niepodległości, a z drugiej strony stopniowe i powolne klejenie narodu z pańszczyźniano-pszenno-buraczanej masy. W myśleniu o Niepodległej trwał pokoleniami spór między rwącymi się do bitki romantykami a odsuwającymi ją na „lepsze czasy” pragmatykami. Wielkopolanie złamali ten schemat.

Jako warszawiak nasiąkłem tradycją powstań dumnie beznadziejnych. Moje podwórko było w 1944 r. prowizorycznym powstańczym cmentarzem, a wyrastałem pośród śladów kul i przybywających w miarę schyłku PRL pamiątkowych tablic. Mimo cenzury i (słabnącej) niechęci władz, miasto czciło „rzucaną na stos” młodzież pokolenia Kolumbów, lecz także tę, co brała Arsenał w listopadzie 1830 r. i broniła redut rok później, lub szła do lasu w tragicznym styczniu roku 1863. Czyny te owiane były legendą i miały swoich męczenników – Baczyński, Sowiński czy Traugutt.

Powstanie wielkopolskie nie wzbudzało emocji i szczerze mówiąc mało interesowało ludzi spoza „Pyrlandii” i wyzwalanego częściowo przez Wielkopolan Pomorza. W odróżnieniu od heroizmu np. Orląt lwowskich dramatyzm zwycięskich walk o Oborniki, Szamotuły, Nowy Tomyśl, Krotoszyn czy Inowrocław jakoś nie mógł trafić do narodowej legendy, opanowanej przez malownicze klęski z innych zaborów… Także i dlatego, że już piłsudczycy spychali do kąta epizod wielkopolski, kojarzony z wrogą im narodowo-katolicką prawicą. A po 1945 r. i komunistom nie był on do końca w smak, choć powstańcy bili Niemców, a nie Rosjan.

Ja zaś bardzo lubię to wielkopolsko-kujawsko-pomorskie gatunków pomieszanie, w którym powstańczy patriotyzm nie wykluczał solidnej logistyki i uznania dla zasad, krótko mówiąc „porzundku”. Tak jak lubię (nieco podkolorowaną?) opowieść o Kazimierzu Raszewskim, jednym z nielicznych w armii Wilhelma II Polaków, których dopuszczono do niedosiężnego przed wojną stopnia pułkownika. Po zakończeniu działań wojennych najpierw dopilnował on powrotu swych niemieckich żołnierzy (dowodził już brygadą) do koszar, a dopiero potem, w styczniu 1919 r., poszedł do polskiego powstania. Zauważono owo „spóźnienie” i zarzucano mu oportunizm, ale nie wiemy, czy nie kierowała nim jednak zasada, że „porzundek ale musi przecież być”.

 

Nie tylko fanfary…

Słuchając patetycznych, patriotycznych mów z okazji 11 listopada, głoszonych często pod pomnikiem Piłsudskiego (którego zresztą nie cierpiało o wiele więcej współczesnych, niż chciano by dziś pamiętać), zapominamy, że dziewięćdziesiąt dwa lata temu Polska rodziła się nie tylko z jednej woli i odgórną decyzją. Panował ogromny chaos, a dziesiątki tysięcy indywidualnych decyzji zlewały się w potężny, niepodległościowy ruch. Ośrodki władzy powstawały samorzutnie w wielu „dziurach”, a pierwsze kroki władz niewiele miały wspólnego z patriotycznym frazesem. Nawiasem mówiąc, „królewiacy” mogą być wdzięczni… Niemcom, którzy – okupując ziemie „rosyjskiej Polski” – pozwolili (zwłaszcza po listopadzie 1916 r.) zorganizować polską administrację i siłę zbrojną. Podporządkowane formalnie władzom niemieckim, bardzo przydadzą się w pamiętnym listopadzie.

 

Jedna z tysięcy dziewcząt – ochotniczek, broniących kraju w latach 1918–1920

 

Młodzi ochotnicy nie zawsze trafiali pod rozwiane sztandary z białym orłem i pod komendę dziarskich oficerów. W listopadzie 1918 r. Józef Nieuważny, mój dwudziestoletni wówczas, urodzony pod Żywcem dziadek rzucił pracę w fabryce i w jeden dzień został polskim żołnierzem. Skracając sobie po latach czas hitlerowskiej okupacji, wspominał: „mundur, karabin, wszystko austriackie, orzełek polski tylko i zaraz na podjęcie służby prosto z ulicy… Na posterunek do zamiany starej warty węgierskiej przy składach materiałów wojskowych na stacji Biała, przy linii kolejowej do Wadowic. Bielsko zajęte było jeszcze wówczas przez Niemców, jeszcze całymi nocami od strony Bielska padały strzały karabinowe, a często maszynowe też odzywały się. Myśmy też odpowiadali, choć nie było wolno. Poza służbą, która trwała bez przerwy co 2 godziny, kontrolowaliśmy pociągi zdążające do Bielska od Wadowic i od Wadowic do Bielska, zabierając mundury, broń i przedmioty wojskowe, które żołnierze do domu zabierali, a my tego potrzebowali…

   Było uporu przy tem, a nawet nienawiść często niesłuszna, bo żołnierz po czteroletniej wojnie wracał z frontu czy ze szpitala i myślał, że coś przyniesie. A tu młodziki nie umiejące nawet karabinu ładować zabierają mu broń. Oddał ją, ale kożuszek ułański, płaszcz, plecak, manierkę, buty czy bieliznę nową uważał za krzywdę […] i długo dąsał się niejeden. Tak było do lutego, a potem przeniesiono nas do obozu w Podolszu koło Oświęcimia. Tam otrzymałem prawdziwe wyszkolenie żołnierskie przez 6 tygodni…”.

   Potem przyszło pilnowanie obozu wygłodzonych jeńców i internowanych ukraińskich i rosyjskich, którym współczujący młodzian rzucał przez druty nadziane na bagnet marchewki. Dopiero później były walki z bolszewikami, mało bohaterski odwrót latem 1920 r. i wreszcie zwycięski atak znad Wisły… Zmęczony wojną ochotnik, kapral 49. pułku z Kołomyi Józef Nieuważny poszedł do cywila dopiero w sierpniu roku 1922. W jego wspomnieniach niewiele jest heroicznych czynów, a dużo śmiechu, strachu i żołnierskiej biedy. Może dlatego, że opisywał swoją wojnę o niepodległość w czasie, gdy jej znowu zabrakło…

   Pamięć w naturalny sposób mitologizuje doznania przeszłości, a do tego nieświadomie łączy z przeżyciami własnymi te zasłyszane czy przeczytane. Iluż żołnierzy, którzy na froncie widzieli tylko kilometr od brzozy na lewo po dom na prawo (dla wielu był to ostatni obrazek w życiu), po latach gładko prawiło o swych bojach, jakby brali udział co najmniej w pracach sztabu. Nie wspomnimy już o zwykłych blagierach, bo ci wśród weteranów wszystkich wojen byli tak liczni, jak wśród myśliwych czy rybaków…

 

Egzotyczni rodacy

   Mało kto rozumie dziś, że dla pokolenia urodzonego pod zaborami rodacy „zza kordonu” bywali często egzotycznym (i niekoniecznie pożądanym) zjawiskiem. Wychowani w różnym duchu, uczeni w różnych szkołach i żyjący pod innym prawem, Polacy służący w latach 1914–1918 trzem cesarzom nieraz strzelali do siebie. Spotkania we wspólnej armii i wspólnym państwie często były nieufne, ale poczucie wspólnoty narastało. Eugeniusz Pławski, urodzony w Krasnojarsku dawny marynarz „cara batiuszki”, wspominał, jak wraz z przybyłym z Francji generałem Hallerem wkraczał w styczniu 1920 r. do pomorsko-pruskiego Torunia. Wkraczał to mało powiedziane. Gdy nazajutrz po defiladzie na Starym Rynku zagadnął z przyjaciółmi starszego, dystyngowanego pana o drogę do Krzywej Wieży (odległej o kilkaset metrów), powstało zbiegowisko, a pan okazał się rodakiem. Jak filozoficznie wspominał Pławski, „rzecz jasna, że na tym skończyła się nasza wycieczka krajoznawcza, a rozpoczęły się badania rodakoznawcze”. Było wszystko: „Jeszcze Polska nie zginęła” z patefonu, łzy, uściski, a do tego każdy sąsiad meldował się uzbrojony w baterię wódek Kantorowicza, panie i służba układały piramidy jadła, a w samym środku stołu postawiono kolosalny „baumkuchen”, czyli po polsku sękacz.

 

Wręczenie broni. Żołnierz polski wreszcie w narodowym mundurze. 1919 r.

 

   Pławski zaprawiony był już w takich imprezach od listopada 1918 r., ale w Toruniu i jego „wzięło”. Gdy przemawiający gospodarz „daleko nie zajechał, gdyż zatkał się własnym wzruszeniem”, czas przyszedł na gościa – marynarza. Ten zaś – z emocji i zamroczenia – wydusił jedynie: „Rodacy, kochajmy się!”.

„I kochaliśmy się, wspomina Pławski, do samego rana. Gdy wykończyliśmy całą prowianturę i monopol państwowy u państwa R., przenieśliśmy się do innego domu, w którym odbywała się uczta na cześć 1. pułku ułanów…”. O świcie fatum znów nie dało trzeźwiejącym wojskowym turystom dotrzeć do pereł toruńskiego gotyku… Na ulicy Szerokiej znaleźli otwarty lokal, a w nim panienki, które „zerwały się ze swoich krzeseł i z wigorem, który mógłby wystraszyć samego Presleya, rzuciły się w naszą stronę. Z zawodową znajomością tajemnic zapięć, guzików i pętelek płeć delikatna pozbawiła nas czapek, pasów oficerskich i płaszczy”.

W rezultacie, pisze Pławski, „około szóstej nad ranem, po przeszło godzinnym marszu, zmęczeni i przemarznięci wróciliśmy do swoich kwater, a godzinę później trzeba było już wstawać do zajęć… W Toruniu karnawał trwał do dnia 9 lutego, ale murów toruńskich tak i nie zwiedziłem, pierników toruńskich nie skosztowałem i w Artushofie [dworze Artusa – A.N.] nie byłem, a wszystko przez te obowiązki reprezentacyjne”.

To (krótkotrwałe) „kochajmy się!” dobrze opisuje ówczesne nastroje. Mieszkający w Krasnymstawie Franciszek Żurek wspomniał, że „wierzono, że teraz, w Polsce niepodległej, wszystko zło zostanie naprawione, że nic nie stanie na przeszkodzie ku temu; w każdym Polaku upatrywano brata, sługę sprawiedliwości społecznej i politycznej. To rozbudzenie się uczuć braterskich sprawiło, że wszelacy szpicle, służący przedtem wiernie Austriakom, i krzywdziciele rozmaitego rodzaju – uniknęli kary. W całym powiecie nie było w owym czasie ani jednej ofiary zemsty. Największa radość i najgłębsza wiara były udziałem peowiaków [członków POW – A.N.] – to przecież właśnie oni umożliwili przyjście momentu, kiedy wolna Polska naprawi krzywdy społeczne”.

 

Trudna niepodległość…

Tych wierzących w niepodległość „peowiaków” nie było zbyt wielu, tak jak w 1988 r. niewielu „widziało” najbliższe wypadki, a zwłaszcza to, że za 3 lata nie będzie już Sowietów. Przed 1914 r. niepodległościowi marzyciele, z Piłsudskim na czele, śmiało mogli brać do siebie kpinę uczącego biochemii brytyjskich studentów Chaima Weizmanna, przyszłego (1948 r.) prezydenta niepodległego Izraela: „do bycia syjonistą bycie wariatem nie jest konieczne, ale bardzo pomaga”.

A jednak Niepodległa – przypadkiem historii i wysiłkiem kilku milionów – „stała się”! Przyszło trudnych 20 lat, w wycieńczonym wojnami państwie o czterech kodeksach cywilnych i różnej szerokości kolejowych torów, za to z 31% niechętnych często polskiej niepodległości mniejszości, dla których przecież to także była Ojczyzna. Przyszły kariery i rozczarowania Niepodległą – dla jednych matką, dla innych macochą. Raszewski został polskim generałem, Pławski oficerem marynarki, a ochotnik Nieuważny wrócił jako robotnik do fabryki śrub. Ci, co ruszali do walki z wiarą w przyszłe polskie „szklane domy”, mogli wspominać profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, ostrzegającego idących w bój studentów-żołnierzy: „jeszcze zatęsknicie za austriackim policjantem!”.

 

Nalepki patriotyczne zagrzewające do wiary w niepodległość

 

Wśród świadomych narodowo Polaków dominowało jednak przekonanie, że począwszy od listopada 1918 r. (a legioniści słusznie przesunąć mogli tę datę na sierpień 1914 r.) zdołali – wykorzystując jedne okoliczności, a na przekór innym – zrobić rzecz niezwykłą. Wśród chaosu, pod kierunkiem ludzi wybitnych, lecz wspartych przez masy nie zawsze skłonnych do wiary w Polskę zjadaczy chleba, powstało coś, co powstać nie miało prawa. Nie darmo sąsiedzi zwali to państwo „sezonowym”.

Dziadek mój uważał II Rzeczpospolitą za państwo wszelkich niesprawiedliwości, zwłaszcza wobec ludzi prostych. Tych właśnie, którzy Niepodległą w potrzebie obronili. A jednak, mimo „czerwonych” skłonności, wspominał z dumą młodość w polskim mundurze i obronę kraju. Mówiąc zaś o powojennych rozczarowaniach, przytaczał ze śmiechem (prawdziwy ponoć) dialog marszałka Rydza-Śmigłego ze skromnie żyjącym legionowym weteranem:

„ – I co, stary żołnierzu, razem żeśmy tę Polskę dźwigali!

– Tak, ino pon marszałek dźwigali za biust, to majom mliko. A jo dźwigałek za dupę, to mom…”.