Można by powiedzieć, parafrazując Juliusza Cezara – i owszem, byliśmy, zobaczyliśmy... No i co? Niezadługo już będzie wiadomo. Czekamy tylko na wyniki analiz próbek skał, przeprowadzamy i dogrywamy niezbędne wywiady z naukowcami – geologami i archeologami. Będzie także obiecana płyta z filmem, ale niestety w następnym numerze „IOH" – chcemy, by zawierała wszystkie zaplanowane sceny, ciągle trwają intensywne prace nad montażem i poszukiwania dodatkowych materiałów.
Tych, którzy temat przeoczyli i nie wiedzą, o czym mowa, informujemy: w ostatnich dniach października bieżącego roku wyruszyła do Bośni ekspedycja naukowo-fotograficzna, zorganizowana przez redakcję magazynu „Inne Oblicza Historii". Celem wyprawy było uzyskanie odpowiedzi na pytanie: czym naprawdę są piramidy w miejscowości Visoko? Czy rację ma ich „odkrywca" Semir Osmanagić, czy też nie zgadzający się z nim naukowcy, a może rozwiązanie zagadki jest całkiem inne? My już wiemy, dowiecie się i Wy, ale... w następnym numerze. Możemy powiedzieć jedno – warto było jechać do tego pięknego kraju i zobaczyć wszystko na własne oczy. To się nazywa prawdziwa przygoda!
Relacje z wyprawy, pisane na bieżąco, można było przeczytać w Internecie. Gwoli przypomnienia – sobie i Wam – co ciekawszych momentów tej tygodniowej ekspedycji postanowiliśmy zamieścić tu wybrane fragmenty „Dziennika wyprawy".
Dzień pierwszy
Nareszcie wielki dzień. Po szybkim załadunku na pierwszy etap zbiórki – przed siedzibą Fundacji Tumult w Toruniu (to jeden ze sponsorów naszej wyprawy). Mały wywiad dla Radia Gra i dalej do Warszawy [...]. Grupa zebrała się szybko, w odróżnieniu od resztek sprzętu... Przyszedł nas pożegnać naczelny i przewodniczący rady naukowej Jacek E. Wilczur. Nareszcie kierunek Katowice i dalej na Cieszyn. Jesteśmy na pierwszej granicy. Na początek Polska–Czechy, Unia to bardzo wygodny wynalazek – przebiega się przez granicę z czymkolwiek w bagażniku. Spotkała nas tu jeszcze jedna bardzo miła niespodzianka, gdyż Pan celnik okazał się stałym czytelnikiem naszej gazety. Po godzinie granica Czechy–Słowacja, trochę to trwa, bo sprawdzają kartę stałego pobytu naszej koleżanki tłumaczki, która jest obywatelką Czarnogóry. Po przekroczeniu granicy słowacko-węgierskiej lecimy w kierunku słynnego w dawnych demoludowych latach jeziora Balaton. Węgry w okolicach Balatonu zaskakują – są jakby ascetyczne i takie szare, smutne jakieś, być może dlatego, że to region rolniczy.
Na pierwszej granicy poza Unią zaczyna się – trzeba podbić SAD, by móc wrócić do Polski z kilkoma tonami sprzętu. Na początek kierunek na plac celny, wita nas bardzo niemiła węgierska celniczka, nabieramy stracha – jak zaczną wszystko sprawdzać, zniknie kilka godzin. Dostajemy kwitek, biegniemy do budynku celnego, a tam miły Pan w zielonym mundurze załatwia wszystko w 10 minut bez zaglądania do samochodu ze sprzętem! Chorwacja czeka na nas 100 metrów dalej, kolejna odprawa celna, i co tu zrobić? Tranzyt, ale o takiej wartości i bez plomb... Jedno jest niesamowite – wszyscy się uśmiechają, chcą pomóc, kawa gratis, dajemy Pani co nam wypisuje kwit tranzytowy gazetę w prezencie – uśmiecha się i opowiada o swoim wnuczku, który uwielbia historię. Nie mija 30 minut i ruszamy dalej, przez Chorwację w kierunku Bośni. Chorwacja prezentuje się wspaniale w kolorach jesieni i jest całkiem inna od Węgier. Malownicze domki z czerwoną dachówką na stokach gór, owce i wszędzie widoczne uśmiechy. Ale też zaczyna być widać przerażające ślady minionej wojny, ostrzelane domy , wyludnione siedliska – pojawiają się też pierwsze tabliczki z trupimi czaszkami zakazujące wstępu do lasu.
Po kilkudziesięciu kilometrach kolejna odprawa tranzytowa wyjazdowa z Chorwacji i stajemy przed granicą bośniacką. Na początek chcą nas puścić od razu, ale musimy mieć dokument zezwalający nam na okresowy wwóz sprzętu i następnie umożliwiający wywóz. Agencja celna z Polski nam wszystko przygotowała, pewnie daję plik dokumentów – „zjechać na bok, czekać". Mija godzinka, przychodzi pan celnik i każe jechać na plac celny, wykupić „spedycje". Nie oddają paszportów [...]. Powoli pojawia się niepokój, co jest – jeszcze kilka agencji i nic, telefon do fundacji, która nas zaprosiła – nie bardzo wiedzą jak nam pomóc i o co chodzi tym na granicy. Postanawiam – jedziemy stać na granicę, jak trzeba będzie, to do rana. Maja, tłumaczka, mówi „przykujemy się do filarów". [...] Szukamy rozwiązania, dopytujemy – jeden z celników mówi, że problem jest w fakturze pro forma na sprzęt (w naszym polskim podejściu ona nic nie znaczy, pełni funkcję spisu co się wiezie i wskazuje miejsce docelowe dla tranzytu) – ta faktura to dla nich dokument sprzedaży i uważają, że chcemy sprzedać ten sprzęt fundacji, a fundacja nie płaci podatków i tak nie można [...] W końcu wiadomo, co trzeba zrobić. Wydalić nas z Bośni, wrócić za 2 godzinki, gdy będzie nowa zmiana, z samym spisem sprzętu i zadeklarować jego czasowy pobyt na terenie Bośni. Mija znów godzinka – podjeżdża eskorta na plac celny i odprowadza nas do granicy, na bramkach zwracają nam dokumenty, podpisujemy oświadczenie, że opuszczamy kraj z powodu niedopełnienia formalności dokumentacji i jesteśmy na ziemi niczyjej pomiędzy Bośnią a Chorwacją. Koczujemy 2 godzinki i pojawiamy się znów, czeka na nas druga zmiana , wszystko wiedzą, rozpoczyna się tworzenie nietypowej procedury, bardzo miły pan naczelnik posterunku chce nam pomóc. Udowadniamy, że jesteśmy Polakami i firma, która przewozi sprzęt, jest z Polski (święty NIP, KRS, regon) – mija 10. godzina od pierwszego naszego pojawienia się na granicy i jesteśmy w Bośni. Natychmiast łapie nas policja za złe parkowanie, kończy się na śmiechach i przebijamy się przez góry do Visoko. Jesteśmy o 6 rano w hotelu, w pokojach padamy na twarz. Zza okna docierają głosy śpiewających swe modlitwy muzułmanów.
Dzień 2
Pobudka o 11.00 – może śmiesznie brzmi, ale to naprawdę nie było łatwe! Śniadanie (m.in. ichni omlet, ale dobry). Krótka odprawa, by jak najlepiej wykorzystać czas do 17.20, gdy zachodzi tu słońce. Ustaliliśmy realizację na następny dzień i wyruszamy na dokumentację – czyli obejrzeć miejsca, które mamy zamiar filmować i zbadać teren.
Ostatkiem sił dojechaliśmy na końcowy parking przed pierwszym obiektem –„piramidą słońca" (to ta największa i najsłynniejsza), i ruszyliśmy pod górę do miejsc wykopalisk. Już wtedy dotarło do nas, że to są góry, a drogi to raczej ścieżki – strome tak, że nie widać, gdzie się skręca. Zapada decyzja, że trzeba pozyskać miejscowy transport. W pocie czoła docieramy na szczyt , po drodze mijając budki z pamiątkami w kształcie piramidy, koszulkami, napojami i różnymi temu podobnymi różnościami. Przemysł kwitnie, interes się kręci, rok temu w Visoco było około kilku tysięcy turystów, w tym już 150 000! Piramidy są magiczne – przyciągają turystów i ekipy filmowe z całego świata, rankiem hotel opuściła ekipa CNN.
Brniemy dalej na szczyt, gdzie znajdujemy pozostałości średniowiecznego zamku królów bośniackich, mijając po drodze odkrywki. Mamy też już transport – nowiutki T4 z kierowcą, który zna każdy zakamarek. Dokumentacja dla zaplanowanych scen zrobiona, czas dzwonić i umawiać na wywiady. Do Semira Osmanagicia , który jest na „piramidzie księżyca", całkiem blisko... Już z daleka widzimy tłumy ludzi ciągnących po krętych ścieżkach w górę. Jeden z opiekunów parku archeologicznego przyprowadza Semira, krótkie przywitanie i ustalamy spotkanie na następny dzień. Zwiedzamy całość wykopalisk na „piramidzie księżyca" i faktem jest, że tu już można się zastanowić, co jest naturalne, a co nie. Jutro pobudka o 5.30...
Dzień 3
Dziś na śniadanku byliśmy już o 6.00, na plan dojechaliśmy o 7.00 i rozpoczęliśmy przygotowania do pierwszego ujęcia z „kranem" – to takie urządzenie po to, by kamera płynęła jak ptak. Cały dzień postanowiliśmy poświęcić na zdjęcia z Samirem Osmanagiciem. Wymyśliliśmy to tak, że filmowaliśmy po kolei każde stanowisko, a Semir opowiadał, co to jest, a ja – jakie hipotezy są jeszcze możliwe. Początek był pechowy z powodów technicznych i mieliśmy 3 godziny opóźnienia.
Semir jest bardzo miłą osobą, bardzo nam pomógł i pokazał wszystkie zakamarki – dzięki niemu będziemy mogli w filmie pokazać wam to, czego nie oglądają turyści i czego nikt wcześniej nie filmował. Kochają i znają go tam wszyscy i nic w tym nie ma dziwnego, bo dzięki niemu w miasteczko wstąpiło życie [...]
Same stanowiska, które oglądaliśmy – hmm, nie mogę zdradzić wszystkiego, całej niespodzianki związanej z premierą filmu. Powiem tylko, że są zastanawiające, może później zdradzę więcej
Nabiegaliśmy się po górach dziś strasznie, z góry na dół i znów z dołu do góry – ze sprzętem, dziesiątkami kilogramów na każdego, generalnie wszyscy mają dosyć.
Dzień 4
Dziś nadal ambitnie na śniadaniu już o 6.30 , przepiękny dzień, w nocy padał deszcz. Tu jest tak, że prawie zawsze jest mgła, a dziś nic tylko przepiękne cienie chmur przesuwające się po górach. Szybko podzieliliśmy się na dwa zespoły, jeden do kręcenia widoczków, drugi do tunelu sfotografować odkryte inskrypcje.
Trafiłem nieopatrznie do zespołu tunelowego; przyznam się, że sam chciałem zobaczyć te tajne tunele odkryte przez Semira, które ciągną się pod piramidami i hipotetycznie są zrobione przez człowieka w czasach „budowy piramid". Na miejscu dali nam profesjonalne latarki górnicze, kaski – w ostatniej chwili ograniczyłem zespół do dwóch niezbędnych osób, czyli Daniel fotograf i ja, natomiast operator Marcin miał zrobić tylko kilkadziesiąt metrów tunelu i sfilmować go. My natomiast ruszyliśmy w 300-metrową wędrówkę do tajemniczych inskrypcji, odkrytych na ogromnym kamieniu w kształcie zęba. Nasz przewodnik dokładnie wyliczył czas przebywania w tunelu i poinstruował swego pomocnika, za ile wrócimy – w razie opóźnienia miał sprawdzić, co się dzieje lub wezwać pomoc. [...] Skała to skała i trzyma się, z drugiej strony wszystkich ciekawi, co tam jest, czytelników naszej gazety i nie tylko. Człowiek przejechał 2000 km i co teraz – nie zbadać tego?? Ech, ruszamy. Początek całkiem niewinny – zejście koło drogi w dół, mała furtka metalowa, potem zwykła pieczara w skałach. Zaczyna się tunel – idziemy sobie swobodnie, wyprostowani, przewodnik staje i co chwila pokazuje jakieś otwory: „o, tu są otwory wentylacyjne, a tu kiedyś chowali się partyzanci i wojsko zaminowało tunele" [...] Mija 80 metrów, coraz gęściej odchodzą chodniki; cholera – to labirynt! Próbuję się uspokoić, przecież mamy przewodnika. Mimo to zacząłem próbować zapamiętać drogę, a tymczasem tunel zaczął wymagać od nas pokory... czyli pozycji na kolanach. Robiło się duszno, coś prastara wentylacja słabo chodziła, korytarz wił się i skręcał, w pewnej chwili uderzyłem kaskiem w skałę nad głową i spadło mi na głowę z 5 cm sufitu. Co jest? Przyglądam się ścianie, wygląda jak beton, w którym zatopiono masę mniejszych i większych kamieni. Dotykam jednego i już go trzymam w ręku, to wszystko jest strasznie kruche. O cholera, w co się wpakowałem i Daniela jeszcze!
Nagle przystanek – jest sławny głaz, oglądamy inskrypcje wyryte w kamieniu, jakby greckie litery i strzałki, zaczynamy robić zdjęcia. Ciężko to idzie, jest nisko, przy każdym dotknięciu sufitu sypią się na wszystko kamyczki. Nerwowo przecieram te „hieroglify" i modlę się, by robił te zdjęcia szybciej... Daniel pokazuje mi kamień w ścianie, łapie go i chce wyjąć, by mi pokazać, z czego jest ta jaskinia. Ja na to „k…! zostaw go , to może ten jeden który sp…. nam wszystko na łeb!" W końcu mamy zrobione piękne foty, teraz pozostaje się modlić, żeby to był ten kamień z inskrypcjami i żeby nie było drugiego gdzieś dalej...
Nareszcie przewodnik mówi „nazad". Ech, jakie to piękne słowo. Przeciskamy się z powrotem, za 20 minut widać światełko w tunelu.
Jesteśmy już na drodze , uśmiechy – nagle powietrze rozdarł huk – ni to petarda, ni odrzutowiec. Przewodnik mówi: „eto mina"... Tu wojnę czuje się jeszcze na każdym kroku.
Mamy piękne ujęcia z targowiska. Jedziemy z samochodami załadowanymi sprzętem do muzeum, wchodzimy –nie ma dyrektora! Plan leży, natychmiast podział na zespoły i wykonujemy ujęcia rezerwowe. Ja z Danielem i Marcinem jedziemy na „wierch" (szczyt) piramidy księżyca, a reszta załogi przebitki przyrodnicze. Wjechaliśmy na wzgórze, a jedzie się tam dziwnie i pięknie zarazem, widok zapiera dech w piersi. Z jednej strony miasteczko Visoko, z drugiej ruiny wsi – znów wojna. Dzień się kończy o 21 – obiad, narada, znów z założenia bardzo ambitnie...
Dzień 5
Troszkę zaspaliśmy, śniadanko o 7.00 dopiero, i biegiem przed meczet, bardzo ciężkie warunki – miasto, tłok. Wnet decyzja – nie robimy tego, szkoda czasu, mało ważna scena do filmu. Biegniemy robić ujęcia z dziadkiem, który opowiada legendę. Zaczynamy rozkładać sprzęt w drewutni, oczywiście po solidnym targowaniu z właścicielką posesji. Targowanie to podstawa, o wszystko trzeba się targować, bez tego wcisną ci kawałek szynki za 20 euro. Jest waluta miejscowa – kaemy, ale euro jest wszędzie uznawane, nawet jak kupowałem śliwowicę domowej roboty, to szło euro i po targowaniu 20 PLN za litr. Oo, przedni trunek! [...] Alex operator i Daniel fotograf lecą na lotnisko – czeka na nich samolot do ujęć lotniczych, a Marcin, drugi operator, musi jechać do Sarajewa na uniwersytet robić wywiad z profesorem kulturoznawcą – nasze zadanie w tym czasie to przenieść plan zdjęciowy na szczyt piramidy słońca. [...] Słyszymy w powietrzu samolot ,to nasi krążą nad górami. Za jakiś czas podjeżdża jakiś facet samochodem, rozgląda się i zbliża do nas. Taki wielki, łysy z brodą, coś zagaduje – ech, nie wiadomo, kto to, troszkę człowiek się niepewnie tu czuje i jeszcze bez tłumacza. Gadamy więc w polsko-rosyjsko-bośniacko-niemiecko-angielskim i... dajemy radę. Mówi, że był na wojnie, że jest inwalidą, pokazuje straszne blizny na rękach, że jest muzułmaninem i nienawidzi terroryzmu i wojny, walczył w wielu miejscach, stracił całą rodzinę, ale kocha wszystkich ludzi, a wojna to straszne świństwo. Ściskamy się na koniec i umawiamy na kontakt mailowy.
Mija 15.15, jest Alex , punktualnie zaczynamy dalej zdjęcia [...] Zapada zmierzch oświetlamy całe wzgórze i robimy dalej, teraz z ogniskiem. Koło 18.00 kończymy, zwijamy sprzęt, wszyscy przeraźliwie przemarznięci wracamy do hotelu na obiad. A zapomniałbym dodać, że jeszcze trzeba było zjechać tymi serpentynami na jeden samochód i tylko pozostaje się modlić, by nic nie jechało z naprzeciwka. Potem w hotelu „Piramida Słońca" oglądanie zrobionych ujęć, kolacja, narada i spać.
Dzień 6
Dziś odpoczynkowo, śniadanko o 7.00, natychmiast na plan – trzeba skończyć ujęcia z dziadkiem. Dzielimy się na dwa zespoły – jeden jedzie do Sarajewa i Tuzli robić wywiady z naukowcami. Na początku nie chcą z nami rozmawiać, boją się, że przeinaczymy ich słowa, to poważni ludzie – dochodzimy jednak do konsensusu i będzie wszystko ok.
W tym czasie my siedzimy nad rzeką ,wszystko rozłożone, nagle zaczyna padać deszcz; zwijamy wszystko w okamgnieniu. Mija kolejne 15 minut wychodzi słońce, szybko rozkładamy na nowo cały plan, [...]Jest bardzo zimno, jakby zimniej niż u nas, straszą nas tu że lada dzień spadnie śnieg – a tu pada po dwa metry. Ujęcia nad rzeką skończone, jedziemy na górę robić panoramy i ujęcia za stadem owiec. W tym czasie drugi zespół dociera do Tuzli i rozpoczyna wywiady z naukowcami.
Może nie piszę za dużo o „piramidach", ale chcę, by wszystko było w filmie. Jedno wszelako obiecuję – będą piękne widoki i zbliżymy się do prawdy bardziej niż jakiekolwiek doniesienia do tej pory. [...]
W pewnej chwili podszedł do nas jeden człowiek i mówi, że u niego w rzece koło domu są odkryte takie same kamienie jak te na „piramidach". Wychodzi na to, że chciał, byśmy go podwieźli, hehe.
Zaczynamy zdjęcia , idzie „akcja", nagle generator siadł; ech paliwo, mija następne 10 minut i chodzi, kręcimy dalej. Mamy sfilmowane dokładnie wszystkie wykopaliska, łącznie z tunelami, zostały jeszcze tylko tajemnicze kule. Dostęp do nich jest strzeżony bardzo, mimo to udało nam się przekonać ludzi, którzy wiedzą, gdzie one są. Jutro o 9.00 je sfilmujemy. Kolejna tajemnica, czy też zwykła miejscówka archeologiczna – zobaczymy, najważniejsze, że nie pod ziemią...
Kończymy pracę o 18.00. Jest ciemno, dojeżdżamy do hotelu, po godzinie wraca zespół z Tuzli – nie nagrali wywiadu, temat jest tabu, zbierze się rada naukowa i orzeknie, co można powiedzieć, w piątek jest szansa.
Dzień 7
Nasz nawiedzony przewodnik wiezie nas do miejsca, gdzie są tajemnicze kule, w tym czasie drugi zespół rusza do Sarajewa kręcić wywiady z naukowcami. Po 30 kilometrach przystajemy na kawę. Tradycja parzenia kawy w tym regionie ma bardzo duże znaczenie, dostajemy kawę w dzbanuszkach i puste filiżanki, potem należy wlać do nich kawę z owych dzbanuszków, niesamowite. Jedziemy dalej, zjeżdżamy z drogi w góry, w końcu docieramy do wiejskiej zagrody z napisem „kugle" – znaczy kule. Stajemy nad minikanionem utworzonym przez górski strumień i widzę kule, stada kul z kamienia, leżących w strumieniu. Widziałem to już na fotografiach, ale rzeczywistość jest zgoła inna, naprawdę to zadziwiające. Zadajemy pytania naszemu przewodnikowi, który stwierdza, że są z okresu budowy piramid (ok. 12 000 lat temu), że są schowane głęboko pod ziemią i objawiają się światu w chwilach powodzi, gdy woda rozmyje ziemię czy osunie się grunt. Mówi że mają zarejestrowane około 60 sztuk. [..]
Wracamy do hotelu [...] Pada śnieg, szczyty gór są białe, bardzo zimno i wszyscy już mają dosyć.
Jadę z naszym kierowcą kupić prezenty. [...] Dino mówi, że gdzieś we wsi w okolicy są archeolodzy z Niemiec – jedziemy ich poszukać. Miejscowi mówią, że wykopali kości i kamienie. Po drodze oglądamy ruiny zamku królów bośniackich, pokazuje mi prawdziwą historię, tę, z której zrodziła się Bośnia. Na koniec daje mi prezent dla moich dzieci i rozwala mnie tym. Wszyscy mówią, że oni są nastawieni na pieniądze, na łojenie turystów, ale to nieprawda – Dino jest inny i razem dochodzimy do wniosku, że Visoko ma piramid gripa – czyli zapadło na chorobę piramid. Warto dodać, że nie znamy żadnego wspólnego języka i jakoś się dogadujemy, łącznie z tematami filozoficznymi, hehe, niesamowite.
Chwilę po dotarciu do hotelu wraca drugi zespół z udanymi wywiadami z Sarajewa. Pożegnalna kolacja, dziś ostatnia noc w tym przepięknym kraju, kraju gór i legend, uśmiechniętych ludzi, gdzie nie ma znaczenia, kto jest kim.
Dzień 8
To wróciliśmy, koniec wyprawy i troszkę mi smutno pisać ostatni raz.
Śniadanko o 9.00, podział zadań – jeszcze jedna grupa szybko do Tuzli zrobić wywiad z naukowcami, którzy mieli się naradzić, co powiedzieć przed kamerą. My zabraliśmy się do pakowania sprzęt do samochodu zgodnie ze specyfikacją celną, reszta do drugiej bryki. O 14.00 ruszyliśmy w trasę, po czułym pożegnaniu z właścicielem hotelu. Po dwóch godzinkach dotarliśmy do Doboj, gdzie już czekała na nas „grupa wywiadowcza z Tuzli" – naukowcy nie zdecydowali się na wypowiedź, dali nam tylko pisemną odpowiedź i wyniki badań. Dlaczego nie chcieli się wypowiedzieć? Po prostu w Bośni jest zbyt silne lobby piramid, a uniwersytet żyje z dotacji państwowych.
Szybkie przepakowanie sprzętu, pożegnanie z Dino – naszym tubylczym kierowcą i przewodnikiem. Jedziemy dalej, kilometrami przez wymarłe miasta i wsie, podziurawione przez kule budynki. Bardzo to przygnębiające. Mijamy częste kontrole policyjne w cywilnych pojazdach. Stajemy na granicy bośniackiej. Mamy szczęście – jest ten sam naczelnik punktu celnego, trwa to trzy minutki, bez zaglądania do samochodów – spytał tylko, czy są piramidy.
Zbliżamy się do granicy chorwackiej, lecimy na osobówki, pierwszy samochód z ludźmi (ma wołać televizjon, televizjon), potem my ze sprzętem, celnik tylko pyta, czy mamy gazety, dostaje i lecimy dalej – bardzo to miłe, pamiętali nas z ostatniej wizyty wjazdowej.
Jedziemy dalej, modlimy się, by nie spadł śnieg, [...] przydałby się przystanek na posiłek, jest już 22.00, a nikt nic nie jadł od śniadania. Jadę w samochodzie ze sprzętem z Andrzejem i on mówi, że Chorwacja to kraj tak gościnnych ludzi, że jeśli staniemy koło jakiejkolwiek chałupy, to dadzą nam herbatę i zjemy sobie do tego stare bułki. Wtem wybiega gość w gumofilcach i krzyczy – „polako"? My tak, oczywiście. Nasz nowy przyjaciel mówi, że jeśli chcemy coś zjeść, to on zadzwonił do kolegi i ten kolega będzie stał około 4 kilometry dalej koło rampy, na światłach awaryjnych, i mamy jechać za nim, a on nas zaprowadzi do restauracji gdzie sobie zjemy obiadek.
Jest noc, jesteśmy w głębi obcego kraju troszkę to jakby ryzykowne, no ale jest nas ośmiu, a tam zgoda. Faktycznie stoi samochód na awaryjnych, jakiś gość kiwa i ruszamy za nim. Zagłębiamy się w zakamarki miasteczka, wjeżdżamy na osiedle czteropiętrowych bloków, wszystkie zrujnowane, podziurawione ściany, w części mieszkają ludzie, widać ślady napraw. Atmosfera niesamowita, podziurawione pojedyncze domy wyglądają przerażająco, ale już bloki mieszkalne miażdżą psychikę. Nagle ukazuje się przed nami pięknie odremontowany i oświetlony pałacyk, w którym mieści się wykwintna restauracja.
Wchodzimy do środka, wszyscy nas witają (oczywiście rozdajemy gazetki) i dostajemy VIP salę dla naszej dyspozycji, podchodzi kelner z piękną muchą i przedstawia menu, o cholera, tu chyba się nie wypłacę. Zamawiamy specjalność dnia, rosołek i szaszłyki z pieczonymi ziemniaczkami w dziwnych kształtach i kopytkami. Bezczelnie spytałem się o cenę – 80 euro za 8 naprawdę wykwintnych posiłków podanych wedle etykiety, której nie powstydziłby się Sheraton. Po 40 minutach jedziemy dalej, na parkingu zastanawiam się, jak stąd wyjechać – oczywiście w mgnieniu oka staje kolega w gumofilcach i pokazuje drogę. Chorwacka gościnność to prawda, całkowita prawda – od celnika do chłopa na wsi, szokujące i niesamowite.
Około godziny duchów docieramy do drugiej granicy chorwackiej, luz pełen i po 30 sekundach stoimy w Brasc na pierwszej granicy unijnej, granicy węgierskiej. Radość ogromna. Jesteśmy już prawie w Unii! Tymczasem jak pokazały dalsze wypadki, nic bardziej złudnego! Próba przejazdu przez osobówki nie powiodła się, cofają nas, stajemy grzecznie w kolejce, po 10 minutach jesteśmy na placu celnym i ruszamy do budynku do pana celnika. Ten gapi się tępo w papiery, po 5 minutach mówi „T1" i królewskim ruchem ręki pokazuje nam, gdzie mamy iść. Pukamy do drzwi agencji celnej, nikt nie otwiera, pytamy panią w okienku – ona gdzieś dzwoni i po chwili przychodzi panienka. Ogląda papiery, wydzwania gdzieś w kółko, po jakiś 30 minutach orzeka, że chce od nas zabezpieczenie w wysokości dwóch milionów forintów lub gwarancję celną w oryginale. Tłumaczymy, że przecież ma tu listę sprzętu, numery spisane, podana waga; sami nas wypuścili z Unii 8 dni wcześniej i nie ma mowy o żadnym imporcie.
Dociera do mnie, że agencja celna z Polski zrobiła to po amatorsku i nie dała nam nawet gwarancji celnej! To jest przerażające – puszczają człowieka na koniec świata i tak naprawdę mają to gdzieś, liczy się dla nich tylko to śmieszne kilkaset złotych za wypisanie papierków po najmniejszej linii oporu. Wniosek jest taki, że przy organizacji takich wypraw trzeba naprawdę dobrze przemyśleć procedury celne i najlepiej radzić się ludzi, którzy pracują w firmach eksportujących. Węgierski jest najmniej zrozumiałym językiem na naszej trasie, a znajomość niemieckiego pracowniczki agencji celnej była no... przedszkolna.
Celnik mówi nam, że jako człowiek to pamięta nas i wie, że to samo mamy na pace, ale jako celnik nie. Mamy dwa wyjścia – albo gwarancję celną w oryginale, albo dwa miliony forintów. [...] Siadamy do samochodu i myślimy– uczucie straszne, człowiek jest zdany tylko na siebie, tak blisko domu. Zastanawiamy się, co zrobić, zdobycie gwarancji w oryginale z Polski to kiblowanie tu do wtorku albo środy. Liczymy pieniądze, mamy dwa i pół tysiąca euro; idziemy się targować, i nic oczywiście. Próbujemy jeszcze rozmawiać z celnikiem, oczywiście nic z tego. Parskam śmiechem na koniec i mówimy im, że mamy gdzieś Węgry z tym ich niezrozumiałym językiem i tak naprawdę chcemy jechać do Chorwacji – łaskawie zgadzają się nas wypuścić. Odradzam wszem i wobec przejście graniczne w Brasc.
Ekipa lekko przygnębiona, znów oddalamy się od domu i dochodzą nam znów dwa przejścia graniczne Chorwackie – na pierwszym mówimy celnikowi po ludzku, że tu nas nie chcą wpuścić, bo jest tylko jedna wiejska agencja celna na „T" i jedziemy spróbować na inne przejście. Chorwat uśmiecha się i puszcza nas bez niczego dalej. Wybieramy tym razem największe przejście w okolicy i jedziemy na autostradę. Około 3 nad ranem stajemy na granicy, pierwszy samochód przejeżdża szybko, potem my, kontrola paszportów ok, teraz bramka celna, co wieziecie – na to mówię „nasze kamery". Celnik uśmiecha się i mówi „pokaż". Pyta, czyje to – pokazuję na kartce – magazynu „Inne Oblicza Historii" i pokazuję na nalepki na samochodach. Znów pyta „a nie ma na to papierów, cła?" – mówię „nie, to nasze jest", i mimo zalewającego mnie potu i dreszczy aż do najgrubszej skóry na piętach uśmiecham się nonszalancko. Celnik odwzajemnia uśmiech i macha w najcudowniejszy sposób ręką – „jechać!". Okrzyk radości było chyba słychać w Bośni. Jak widać, są też fajni celnicy węgierscy i nie można uogólniać.
Mkniemy dalej, zaczyna padać śnieg. Nie widzę drogi, a niepewnie czuję się prowadząc tak wielki samochód. Widoczność na dziesięć metrów. Ze 100 kilometrów od Bratysławy korek – wypadek, policja cofa na objazdy, przedzieramy się przez wsie. [...] mkniemy na kolejne przejście – węgiersko-słowackie. Reszta przejść idzie jak z płatka, wiadomo – Unia. Po wjechaniu do Polski ogólna radość i zjadamy w pierwszym barze a la chałupa tonę chleba ze smalcem i żurek w chlebie. Opuszcza powoli stres, a wyprawa dobiega końca. Wszyscy szczęśliwie docierają do domów po 30-godzinnej podróży. Nie mam już sił pisać...
No i tak to w skrócie było... Dla zainteresowanych pełny tekst dziennika wyprawy na www.ioh.pl, a wyjaśnienie zagadki piramid w Visoko już w najbliższym numerze magazynu „Inne Oblicza Historii".