Debata
O kontrowersjach wokół daty rozpoczęcia II wojny światowej i o fatalnym dla Polski bilansie wojennych zysków i strat rozmawiają historycy Wojciech Materski oraz Paweł Wieczorkiewicz.
Andrzej Talaga: Kiedy wybuchła II wojna światowa: 1 września po napaści Niemiec na Polskę, 3 września po wypowiedzeniu wojny Niemcom przez Francję i Anglię, a może - jak chcą Rosjanie - dopiero 22 czerwca 1941 roku, gdy Hitler zaatakował ZSRS?
Paweł Wieczorkiewicz: Wojna zaczęła się 23 sierpnia 1939 roku, kiedy zawarto pakt sowiecko-niemiecki, a de facto sojusz wojskowy, który był koniecznym warunkiem niemieckiego ataku na Polskę. Związek Sowiecki przystąpił formalnie do II wojny światowej 17 września 1939 roku jako sojusznik III Rzeszy i pozostawał nim do 22 czerwca 1941 roku. To powód, dla którego czczenie zwycięstwa nad faszyzmem akurat w Moskwie jest co najmniej dwuznaczne. Oczywiście, można przywołać agresję japońską w Chinach z 1932 roku, zaryzykowałbym nawet dalej posunięte twierdzenie: być może w ogóle nie było II wojny światowej. Za sto, dwieście lat historycy będą raczej mówili o wielkiej wojnie światowej lat 1914-45, która - tak jak wojna stuletnia - miała przeplatające się okresy zawieszenia broni i działań wojennych.
Wojciech Materski: "II wojna światowa" to pojęcie polityczne, funkcjonujące podobnie jak termin "zimna wojna", niepoddające się ścisłej definicji. Podpisuję się pod tezą, że można mówić o przeradzaniu się jednej wojny w drugą, które trwało trwało ledwie dwadzieścia lat. Odpowiedź na pytanie, kiedy zaczęła się i skończyła II wojna, zależy od - kolokwialnie mówiąc - punktu siedzenia. W Polsce mówimy o 1 września, w Europie o 3 września, w świecie - już się zastanawiamy. Generalnie jednak powinniśmy dążyć do tego, by przekonać opinię światową do daty wrześniowej, przynajmniej 3 września.
Talaga: Wojnę wywołały dwa mocarstwa: Niemcy i ZSRS, i oba są za nią odpowiedzialne. Ale w 1941 roku Związek Sowiecki z agresora zmienił się w sojusznika Zachodu i można odnieść wrażenie, że tak jest postrzegany do dziś, z całkowitym pominięciem przeszłości. Czy nie ma szansy na zmianę tego stanu rzeczy?
Wieczorkiewicz: Są pewne nadzieje. W Rosji działają aktywnie młodzi historycy, którzy starają się pokazywać wojnę, także i sowieckie zbrodnie, bez zakłamań. Trzeba na przykład zapytać, czy gdyby nie czerwiec 1941 roku, ZSRS dalej współpracowałby z Niemcami? Wiele wskazuje na to, że tak. O niemieckiej agresji na Związek Sowiecki zdecydowało niepohamowanie Stalina, jego nieznajomość psychiki Hitlera. Stalin postawił mu warunki nie do przyjęcia i sprowokował do ataku.
Można sobie wyobrazić dalsze współdziałanie obu totalitaryzmów w wojnie, co byłoby katastrofalne dla Polski i świata. Do lata 1940 roku sojusz funkcjonował przecież bez zastrzeżeń, wymieniano depesze gratulacyjne, w których powoływano się na sowiecko-niemieckie braterstwo broni.
Materski: Z prawnego punktu widzenia sprawa jest jednak dość skomplikowana. Zarówno akcja w Polsce, jak i zajęcie Besarabii, północnej Bukowiny oraz przejęcie kontroli nad państwami bałtyckimi nie były operacjami wojennymi. Między Polską a Związkiem Sowieckim nie zaistniał stan wojny, bezsporny w wypadku Finlandii, gdzie ZSRS był agresorem de iure, został nawet za to usunięty z Ligi Narodów. W stosunku do państwa polskiego był agresorem de facto, ale nie de iure. W wewnętrznej dokumentacji rządu RP na wychodźstwie sprawa ta była podnoszona - okazało się, że nie można prawnie potwierdzić zaistnienia stanu wojny. Później, w 1941 roku, Brytyjczycy, którzy bardzo chcieli podpisania układu polsko-sowieckiego, mocno naciskali na premiera Sikorskiego, argumentując, że między Polską a ZSRS formalnie nie ma wojny, więc obiekcje Polaków są bezzasadne.
Wieczorkiewicz: To pokazuje, jakim katastrofalnym błędem było nieogłoszenie przez polskie władze państwowe, że między Polską a Związkiem Sowieckim panuje stan wojny. Gdyby to zrobiono w 1939, podczas rokowań Majski-Sikorski z 1941 roku nie dałoby się przejść nad sprawami granicznymi do porządku dziennego, trzeba by było je rozstrzygnąć.
Talaga: Jaka jest zatem skala polskiej odpowiedzialności za zatarcie pamięci o latach 1939-41? Przecież od układu Sikorski-Majski Polska uznała ZSRS za sojusznika. Dlaczego mielibyśmy teraz wymagać od państw zachodnich pamięci o podwójnej agresji, skoro sami nie uznaliśmy ataku Sowietów za agresję?
Materski: Nie tyle może zacieraliśmy tę pamięć, ile znaleźliśmy się w bardzo trudnym układzie sojuszniczym. To, że formalnie nie było między Polską a Związkiem Sowieckim stanu wojny, podczas rokowań w lipcu 1941 roku spowodowało, że nie można było mówić o klasycznej zasadzie status quo ante bellum [to, co było przed wojną - przyp. red.], skoro bellum [wojny - przyp. red.] nie ma. Układy sowiecko-niemieckie straciły swoją moc, a ponieważ nie było stanu wojny, w wypadku sowieckiej agresji na Polskę można było mówić jedynie o zmianach granic w warunkach braku wojny. A więc rozporządzenia sowieckie dotyczące ziem "zachodniej Białorusi" i "zachodniej Ukrainy" - czyli połowy terytorium Polski - były rozporządzeniami wewnętrznymi ZSRS.
Wieczorkiewicz: Dramat Polski polega na zawężającym się dramatycznie polu działania. Podczas gdy w 1943 roku nasza polityka bazowała jeszcze na wierze w lojalność sojuszników, to rok później nie mieliśmy już praktycznie żadnej swobody manewru. W 1945 zaś rola Polski była już żadna, staliśmy się wyłącznie przedmiotem rozgrywki sojuszników i Związku Sowieckiego. Churchill, a potem Roosevelt, wyhodowali sobie, niczym doktor Frankenstein, potwora w postaci Stalina i byli wobec niego bezradni, o czym świadczą obrady i teherańskie, i jałtańskie.
Materski: Pod koniec wojny dla Stanów Zjednoczonych najważniejsza była kampania na Dalekim Wschodzie. Według ekspertyz specjalistów z Departamentu Stanu i Departamentu Obrony, wojna mogła tam trwać do lat pięćdziesiątych i pociągnąć za sobą ponad milion ofiar po stronie amerykańskiej (w tych założeniach nie brano jeszcze pod uwagę efektu bomby atomowej). Dlatego dla prezydenta Roosevelta sprawą kapitalnej wagi było przyłączenie się Armii Czerwonej do walk na Dalekim Wschodzie. W Teheranie uzyskał on taką obietnicę od Stalina, a ceną była między innymi Polska. To jest polityka, której w aspekcie moralnym nie sposób bronić, ale którą można zrozumieć. Znacznie trudniej byłoby bronić racji brytyjskich. Brytyjczycy mieli pełne rozeznanie, co się stało w Katyniu - co dzisiaj wiemy z opublikowanego raportu Butlera - zdawali sobie sprawę, czym mogą się skończyć ustępstwa wobec Stalina.
Wieczorkiewicz: Moim zdaniem, o wiele bardziej cyniczna była jednak polityka amerykańska. Od 1942 roku rola Wielkiej Brytanii gwałtownie zmalała. W 1945 roku Anglicy nie mieli już nic do powiedzenia, Amerykanie i Sowieci załatwiali sprawy ponad ich głowami. Churchill był antykomunistą, który z konieczności sprzymierzył się ze Związkiem Sowieckim. Miał pełną świadomość zbrodniczości tego systemu i starał się uratować, co się da. Poświęcając granice Polski, chciał ocalić jej suwerenność. Próbował wytargować od Stalina powrót legalnego rządu z Londynu, a przynajmniej to, że premier i większość ministrów będą reprezentowali realne siły polityczne.
Natomiast Roosevelt od 1942 roku postrzegał Polskę jako kraj oddany pod całkowitą kontrolę sowiecką, choć publicznie zapewniał Polaków o swoim poparciu, o tym, że w Teheranie nie majstrowano przy granicach Polski. I rzecz chyba najgorsza: Roosevelt też dysponował raportami w sprawie Katynia. I co zrobił z ich autorami? Jednego wysłał na Samoa, z dala od dziennikarzy, a drugiego skłonny był nawet zamknąć w więzieniu, byle ten tylko milczał. Czy była to dobra polityka dla Ameryki? Myślę, że w dłuższej perspektywie nie; Amerykanie za własne pieniądze i własnym staraniem wyhodowali sobie przeciwnika, którego potem przez kilkadziesiąt lat nie byli w stanie pokonać.
Talaga: Zimna wojna się skończyła, mur berliński runął, wiadomo, kto mordował w Katyniu. Dlaczego sojusz sowiecko-zachodni trwa nadal, jest hołubiony choćby podczas obchodów rocznicy lądowania w Normandii i teraz w Moskwie?
Materski: Obecnie naczelnym hasłem amerykańskim jest walka z terroryzmem. Stany Zjednoczone chcą współpracować z Rosją. Polityka nie kieruje się moralnością, a argumenty historyczne są wykorzystywane do realizacji aktualnych celów.
Wieczorkiewicz: Nie doceniamy wieloletniego wpływu sowieckich tajnych służb na kształtowanie wizerunku Związku Sowieckiego na Zachodzie za pośrednictwem wybitnych często publicystów czy historyków związanych z opcją liberalną czy lewicową. Na Zachodzie pojawiają się jednak i tacy historycy, dziennikarze, którzy chcą uczciwie badać te sprawy i pokazywać zdradę własnych rządów, ale polskie ośrodki polityczne za mało się tym interesują. Instytucje naszego państwa powinny przywiązywać znacznie większą wagę do promocji nie tylko skądinąd świetnego polskiego mleka, ale także polskiej historii i polskich racji w odniesieniu do newralgicznych problemów ostatnich stu lat.
Talaga: Przejdźmy do prób relatywizowania historii II wojny światowej. Mamy oficjalne stanowisko rosyjskiego MSZ, że Jałta stworzyła w Polsce warunki do swobodnego rozwoju, natomiast pakt Ribbentrop-Mołotow chronił tylko zachodnią granicę ZSRS, a tak w ogóle był jedynie odpowiedzią na Monachium. Dlaczego dzieje się to akurat teraz?
Materski: Ponieważ mamy obchody sześćdziesiątej rocznicy zakończenia II wojny - jednego z nielicznych wydarzeń, do których dzisiejsza Rosja może się bez wstydu przyznać. Katyń, pakt Ribbentrop-Mołotow zakłócają obraz wielkiego zwycięstwa. Porównanie tego paktu z Monachium jest kuriozalne. Jakkolwiek byśmy potępiali ówczesną postawę Brytyjczyków i Francuzów, oni chcieli pokoju, uznali, że jeżeli rzucą Czechosłowację na żer, wygrają pokój dla świata. Pakt Ribbentrop-Mołotow był zaś zmową w imię wojny, dzielił łupy zanim jeszcze ta wybuchła.
Natomiast Jałta to zarówno tajne uzgodnienia, jak i jawne dokumenty. Kiedy spojrzymy na Deklarację o wyzwolonej Europie, to tam tak wszystko jest rzeczywiście zapisane: wolność, równość, braterstwo, wieczny pokój. Frazesy, z których wszyscy przy stole konferencyjnym zdawali sobie sprawę. Gdyby Anglosasi chcieli egzekwować to, co podpisali, granica stałaby na Bugu, a nie na ?abie i Werze. Realny podział stref wpływów był tajny, reszta to ozdobniki.
Talaga: Obawiam się, że chodzi nie tylko o rocznicę zakończenia wojny, ale o początek nowej rosyjskiej polityki zagranicznej, bardzo dla nas niebezpiecznej.
Wieczorkiewicz: Rzeczywiście, można odnieść takie wrażenie. Neoimperialny kurs, który obrała administracja Putina, kieruje się przeciwko Polsce. Mamy opinię niegrzecznego chłopca, który najpierw buntował innych, a teraz jeszcze włazi na cudze podwórko, bo z punktu widzenia Moskwy, Kwaśniewski, Wałęsa czy ktokolwiek z Polaków nie miał prawa jeździć do Kijowa i wygłaszać tam przemówień. Jest jeszcze kwestia stanowiska części polskiej opinii i mediów w sprawie Czeczenii. Wszystko to powoduje, że obsadza się nas w roli dyżurnego wroga ideologicznego Rosji.
Zresztą historia relacji polsko-rosyjskich to dzieje wojen, rywalizacji. Dziś ma ona nowe podteksty. Jednym z nich jest obecności sowieckich tajnych służb w Polsce. Oni zawsze mieli u nas silną siatkę i mają ją nadal. Można już próbować badać rolę tych służb podczas wojny.
Właściwie każda praktycznie sprawa, która dotyczy II wojny światowej, wymaga albo nowej interpretacji, albo głębokiego zastanowienia. Bo okazuje się, że to nie Sucharski dowodził obroną Westerplatte, lecz Dąbrowski, że wojna wybuchła nie o 4.45 tylko o 4.32 i tak dalej, od najdrobniejszych faktów po wielkie interpretacje. Po zadanie fundamentalnego pytania, które brzmi szokująco, ale Polacy powinni je sobie w końcu postawić: czy warto było w 1939 roku stawiać opór Niemcom, czy nie trzeba było pójść z Niemcami przeciw ZSRS?
Moja opinia jest całkowicie jednoznaczna: Polska przegrała II wojnę światową, i to katastrofalnie. Obowiązkiem historyków jest próba odpowiedzi, czy były sposoby uniknięcia tej klęski. Czy Sikorski nie powinien był porozumieć się ze Stalinem w 1941 roku na Kremlu - tak jak proponował Stalin - poza Zachodem? Wreszcie rzecz o kapitalnym znaczeniu: jaka była ówczesna skala obecności sowieckich tajnych służb w polskim życiu politycznym? Wiemy dzisiaj z całą pewnością, nie znając jednak nazwisk, że dwóch ministrów rządu emigracyjnego pozostawało na ich usługach. Oznacza to, iż każde polskie działanie polityczne było zawczasu znane w Moskwie. Wielkie partie dyplomatyczne w Teheranie, Jałcie i Poczdamie, których ofiarą padła Polska, Stalin rozgrywał, mając w ręku znaczone karty.
Talaga: Przy okazji rocznicy wyzwolenia Auschwitz zrobiło się głośno o tak zwanych polskich obozach koncentracyjnych. Teza ta była lansowana przez pewne środowiska żydowskie już dawno. Dlaczego, zdaniem Panów, przejęły ją media, niekoniecznie związane ze środowiskami żydowskimi? Czy jest szansa, by ścigać te kłamstwa z urzędu, tak jak kłamstwo oświęcimskie?
Materski: Określenia "polskie obozy koncentracyjne" używano od lat czterdziestych, ale początkowo - jak mi się wydaje - czyniono to w dobrej wierze, rozumiejąc pod nim obozy na terytorium polskim. Dopiero od niedawna zaczęło funkcjonować to w innym znaczeniu: polskie, czyli zorganizowane i funkcjonujące z aktywnym udziałem Polaków. Myślę, że w ostatnich latach z całą premedytacją buduje się wizerunek Polaka-szmalcownika, Polaka, który się kręci na karuzeli pod murem ginącego getta. Niestety, tutaj mamy dosyć słabe możliwości przebicia się propagandowo, większe są możliwości prawne. Sądzę, że właśnie w tym kierunku powinny pójść nasze wysiłki, chociaż trudne będzie podciągnięcie tego określenia pod tę samą kategorię, co kłamstwo oświęcimskie, kryje się tu bowiem pewna dwuznaczność, która jest wygrywana przeciwko Polsce.
Wieczorkiewicz: Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie negował zbrodni w Auschwitz, ale wydaje mi się, że zapis o kłamstwie oświęcimskim jest jednak niebezpieczny, bo nie należy dekretować historii. Jeśliby stać twardo przy jego literze, to na przykład ostatnie rewizje liczby ofiar Oświęcimia też mogłyby być podciągnięte pod kategorię kłamstwa oświęcimskiego. To zamyka drogę do swobodnych badań. Myślę, że każdy ma prawo wypowiadać swój pogląd. Tak samo wygląda sprawa z "polskimi obozami".
Nie tak dawno odbyła się narodowa dyskusja w sprawie Jedwabnego. Ja bym te sprawy połączył, to jest cały czas próba znalezienia winnych Holocaustu, którzy nie byliby Niemcami. To wyraźny kierunek działań pewnych ośrodków kształtujących media w Stanach Zjednoczonych czy - ze zrozumiałych powodów - w Niemczech. Tak naprawdę współodpowiedzialnymi za Holocaust były wpływowe środowiska Żydów amerykańskich, które nie zrobiły nic, żeby zatrzymać zbrodniczą machinę, a miały po temu możliwości. Działa tu pamięć tego zaniechania u wnuków ludzi, którzy podejmowali takie decyzje, kompleks i konieczność przerzucenia winy na innych. Na Polaków najłatwiej. To będzie trwało latami i powinniśmy szukać sojuszników w walce o naszą prawdę. Przede wszystkim wśród samych Żydów, bo są wśród nich tacy, którzy patrzą na skomplikowane przecież stosunki polsko-żydowskie obiektywnie.
Talaga: Do niedawna w Republice Federalnej Niemiec nie kwestionowano odpowiedzialności Niemców za wojnę, za mordy. Środowiska, które podkreślały cierpienia Niemców, były marginalizowane i nie miały wpływu na poważną debatę publiczną. Od paru lat to się zmienia, mówienie o niemieckich ofiarach stało się wręcz modne. Czy istnieje niebezpieczeństwo zrównania ofiar, rozmycia odpowiedzialności za wojnę? Skoro wszyscy mordowali, wszyscy są winni.
Materski: Według mnie, te ofiary należy zrównać. Każdy niewinnie zabity cywil - czy to w brytyjskim bombardowaniu, czy z rąk Niemców - jest tak samo godny uczczenia. Mamy tutaj jednak inny proces: rewindykowania części prawdy o historii, o której się nie mówiło. W Niemczech milczano o ofiarach nalotów dywanowych czy wysiedlaniu Niemców z ziem wschodnich, bo było to traktowane jako odradzanie się faszyzmu. U nas także o tym nie mówiono, uznając, że nasze ofiary będą wówczas pomniejszone. Trzeba spotkać się na takiej płaszczyźnie: wojna to zbrodnia, w której cierpiały wszystkie narody, ale wywołały ją i odpowiadają za nią Niemcy, natomiast współczucie należy się ofiarom i jednej, i drugiej strony.
Talaga: Ale można zaobserwować tendencję, że owo współczucie przekłada się na tezę, pokutującą na razie w publicystyce, a wkrótce pewnie i w polityce, że tak naprawdę obie strony są winne.
Materski: To efekt wahadła, przemilczania przez lata tych aspektów II wojny światowej. W tej chwili rzeczywiście ta relatywizacja jest niepokojąca, ale sądzę, że stopniowo będzie przywracany prawdziwy obraz. Nie możemy jednak zapominać, iż niemieckie ofiary to fakt, natomiast II wojnę światową wywołał Hitler na spółkę ze Stalinem. To oczywiste, tu nie ma miejsca na wątpliwości. Powinniśmy rewindykować wspólną odpowiedzialność Związku Sowieckiego i III Rzeszy za wybuch wojny, ale należy też wykazać zrozumienie dla niemieckiego współczucia wobec własnych ofiar.
Talaga: Czy rzeczywiście to wychylone wahadło niemieckiej opinii powróci do poprzedniego położenia?
Wieczorkiewicz: Powtórzę jeszcze raz: nie można dekretować pamięci. Nie widzę powodu, dla którego wnukowie żołnierzy feldmarszałków Mansteina czy Rommla nie mogliby odczuwać dumy z tego, iż ich dziadowie dzielnie bili się z nawałą bolszewicką czy nawet z Amerykanami czy Polakami. To naturalne, że zakazywanie przez lata Niemcom takich uczuć spowodowało bardzo negatywną, rewizjonistyczną wobec narzuconej wersji historii, tendencję. Podam jeden przykład.
Dwa lata temu zorganizowano, okrzyczaną przez liberalną prasę jako wydarzenie o wymiarze moralnym i etycznym, wystawę o zbrodniach Wehrmachtu na froncie wschodnim. Okazała się wielkim skandalem. Większość zdjęć pokazywała bowiem zbrodnie sowieckie dokonane w czerwcu 1941 roku, a nie niemieckie. Bez moralnej Norymbergi nad Związkiem Sowieckim wszelka próba oceny II wojny światowej nie ma sensu. Bez osądzenia - choćby historycznego - zbrodni sowieckich, także po 1941 roku, dyskusja o wojnie jest zakłamana. Wyczyny Armii Czerwonej, zwłaszcza w Prusach Wschodnich, są przerażające. To ludobójstwo. I Niemcy mają powód, żeby je przypominać.
Materski: Przykład wystawy Zbrodnie Wehrmachtu dobrze ilustruje nastroje w Niemczech, tamtejsze zahamowania. Historyk niemiecki polskiego pochodzenia Bogdan Musiał udowodnił, że większość tych zdjęć zrobiono na podwórcach więziennych we Lwowie, w Borysowie, że to polskie ofiary NKWD. Jego wystąpienie zostało fatalnie przyjęte przez kręgi opiniotwórcze i prasę niemiecką. Wręcz napadnięto na niego, że jeśli nawet tak było, to podobne weryfikacje relatywizują odpowiedzialność Niemców za zbrodnie wojenne. Myśmy się przyznali - pisano - nie chcemy teraz sprawiać wrażenia, że się z tego wycofujemy. Jesteśmy winni wybuchu wojny i takie akcje źle służą samym Niemcom. Wahadło wychyliło się w jedną stronę, nic dziwnego, że musiało równie daleko odbić w drugą.
Talaga: Jak uczyć młodzież o zakończeniu wojny? Do dziś mówi się o Polsce jako o jednym z jej zwycięzców. Polska została tymczasem zdradzona przez sojuszników, wystawiona Związkowi Sowieckiemu na pożarcie. Dziś państwa, które to zrobiły, są naszymi sojusznikami w NATO, w Iraku.
Wieczorkiewicz: Trzeba pokazywać klęskę Polski. Jeżeli państwo przystępuje do wojny, żeby bronić swojej suwerenności, integralności terytorialnej, a wychodzi z niej niesuwerenne, pozbawione prawie połowy dawnego terytorium i 7,5 miliona z 36 milionów obywateli, to czy to jest zwycięstwo? Oczywiście, trzeba mówić o zdradzie sojuszników. Sojusze mają to do siebie, że są zmieniane, sojusznicy bywają dwulicowi, należy do tych rzeczy podchodzić z rozsądkiem. To uczy spojrzenia na świat, w którym można liczyć tylko na siebie, trzeba się w światowej polityce - jak nakazywał Marszałek Piłsudski - rozpychać łokciami, walczyć o swój własny interes i w żadnym wypadku z niego nie rezygnować.
Materski: Musimy się zastanowić, czy II wojnę światową można podsumować w prostych formułach, szczególnie jeżeli chodzi o Polskę. Oczywiście, mamy prawo być dumni z wielu rzeczy, choćby z walki we wrześniu 1939 roku, która miała dużo większe znaczenie, niż usiłowano to przedstawiać. Możemy się chwalić Brygadą Podhalańską, Karpacką, możemy mówić o Monte Cassino, ale musimy też przypominać o wyniszczeniu polskiej inteligencji, tak w wyniku akcji AB [niemieckiej, mającej na celu likwidację polskiej inteligencji - przyp. red.], jak i zbrodni katyńskiej czy deportacji. Utrata tak szerokich kręgów elit jest nie do odrobienia przez kilka pokoleń. Musimy również mówić o zapaści, zniewoleniu państwa.
Ale musimy też podkreślać, że wiek XX, wojna, w ogóle polityka, to domena mocarstw. Trudno rozstrzygnąć, czy zdradzono nas czy nie. Zostaliśmy potraktowani jako państwo małe, co najwyżej średniej wielkości. Takich mocarstwa nie uwzględniają w rozgrywaniu swoich partii.
Jeżeli pytamy, kto wygrał wojnę, w aspekcie demograficznym wygrali ją Czesi, bo byli państwem walczącym, a zginęło ich najmniej, w aspekcie gospodarczym - Amerykanie, bo nakręcili sobie wspaniałą koniunkturę, w aspekcie politycznym - przede wszystkim ZSRS. To są rzeczywiści zwycięzcy. Natomiast w przypadku pozostałych państw mamy blaski i cienie. W odniesieniu do Polski, niestety, tych cieni jest więcej. Realia geopolityczne po II wojnie światowej były takie, jakie były, i zgadzam się, że w sumie bliżej nam do klęski niż zwycięstwa.
Wieczorkiewicz: Kiedy mówimy o utracie elit, nie wolno nam zapominać o emigracji. Inteligencja, która nie wyginęła w kraju, została za granicą, w tym przeważający procent żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. A ilu jeńców powstania warszawskiego nie chciało wracać do komunistycznej Polski?
Materski: A ilu zginęło w powstaniu warszawskim? Nasza najlepsza młodzież.
Wieczorkiewicz: Skutki tych strat odczuwamy do dziś. Jeżeli skarżymy się, że nie mamy autorytetów, to też jest to rezultat wojny.
I druga sprawa: nie może być zdrowy organizm, któremu amputuje się dwie z czterech kończyn. Polsce amputowano dwa historyczne centra: Wilno i Lwów. Żadna stocznia Szczecina, żadne fabryki Wrocławia do dzisiaj nie są w stanie tego zrekompensować. To nie było proste przesunięcie granic ze wschodu na zachód, przesiedlenie ludności. Z tym krokiem wiążą się kolosalne straty, nie tylko sentymentalne, ale jak najbardziej realne. Inaczej jest się związanym z przeszłością, chodząc na niemieckie groby niemieckimi ulicami we Wrocławiu, inaczej na cmentarz ?yczakowski, idąc ulicami Lwowa.
Materski: Do tego bilansu trzeba dodać jeszcze niewykorzystany plan Marshalla i lata absurdalnej gospodarki, która spowodowała, że jesteśmy tak dalece opóźnieni w stosunku do Europy. Słono zapłaciliśmy za II wojnę.
Źródło:
onet.pl - "Nowe Państwo"