Kandydat na prezydenta zapowiada, że będzie dążył do poznania prawdy o losach swojego dziadka. Ale jeżeli nawet służył, jeżeli wcielono go tam przymusowo, jak wielu innych Kaszubów? Czy to coś zmienia?
Gdy zginął 10 stycznia 1944 r., Bernard Michałka miał 33 lata. Od pierwszych dni okupacji działał w konspiracji, był dowódcą jednej z grup bojowych Tajnej Organizacji Wojskowej “Gryf Pomorski”. Jego ludzie przeprowadzili m.in. udaną akcję na lotnisku w Strzebielinie Morskim, gdzie uszkodzono sześć niemieckich samolotów i zabrano imponującą ilość amunicji i broni, nie ponosząc strat. Jednak w styczniu 1944 r. Michałka nie miał już tyle szczęścia – gestapo zorganizowało obławę i zaatakowało bunkier “Gniazdo Gryfitów”, w którym ukrywali się z bratem. Michałkowie bronili się tak zacięcie, że bunkra nie zdobyło ponad 100 żołnierzy niemieckich i trzeba było sprowadzać posiłki. Trwającą prawie dobę nierówną walkę zakończyły granaty, wrzucone przez Niemców do środka bunkra. Bernard zginął na miejscu, jego ciężko ranny brat Albin trafił do obozów koncentracyjnych: Stutthof i Mauthausen-Gusen.
Takich historii jest na Kaszubach mnóstwo. Niejedna pewnie krąży w rodzinie Donalda Tuska, którego drugi dziadek, Franciszek Dawidowski, również był członkiem TOW. Podobnie jednak jak dziadek w antyniemieckiej konspiracji nie jest na Pomorzu rzadkością, na nikim z Pomorzan nie robi też wrażenia dziadek w Wehrmachcie. Niemiecki mundur nosiły tysiące Kaszubów, których – tak samo jak Ślązaków – nikt nie pytał o zdanie. Wpisanie na Niemiecką Listę Narodowościową, tzw. volkslistę, nie wymagało własnej inicjatywy. Po prostu pewnego dnia przychodził list z wezwaniem do podpisania odpowiedniego kwitu. A wkrótce potem skierowanie do Wehrmachtu. Świadkowie wspominają pociągi pełne Kaszubów odjeżdżające z pomorskich dworców – chłopcy w niemieckich mundurach śpiewali “Jeszcze Polska nie zginęła...”. Wielu z nich zdezerterowało, by dołączyć do oddziałów polskiego podziemia lub do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Przywiązanie Kaszubów do polskości i zdecydowana walka z niemieckim okupantem może wręcz budzić zdziwienie, biorąc pod uwagę, że stosunki narodowościowe w II Rzeczypospolitej dalekie były od tego, co wyobrażali sobie wcześniej Kaszubi – wszelka odrębność w młodym państwie polskim była postrzegana jako zagrożenie separatyzmem. Mimo to Niemcom nie udało się tu zdobyć zwolenników – ani przed wojną, ani w czasie okupacji. Kaszubi “Kaschubenvolk” nazywać się nie chcieli. Nie było też kaszubskiego regimentu Waffen SS.
Za wytrwałość i upór w trwaniu przy polskości spotkała ich “nagroda” w PRL – z powodu wpisania na volkslistę musieli przejść przez upokarzającą weryfikację, wielu zamknięto w obozach razem z Niemcami. Ostatniego komendanta TOW “Gryf Pomorski” Augustyna Westphala aresztowano pod fałszywym zarzutem współpracy z Niemcami – czy nie tak samo traktowani byli akowcy? O ile jednak absurdalność zarzutów stawianych żołnierzom AK od dawna nie budzi wątpliwości, to z wrogiej Kaszubom peerelowskiej propagandy sporo zostało – m.in. na co dzień nieuświadomione przekonanie, że z tymi “innymi” coś jest jednak nie tak, że są oni jakby bardziej skłonni do nielojalności, że im ufać nie należy, bo zaraz z Niemcami się dogadają.
Pora wrócić do sprawy dziadka Donalda Tuska. Co by było, gdyby jednak w Wehrmachcie służył? Gdyby wcielono go tam przymusowo, jak wielu innych Kaszubów? Czy to by coś zmieniło? Czy byłby gorszym obywatelem polskiego państwa niż ktoś z Mazowsza, kto, żeby uniknąć volkslisty, musiał jedynie się na nią nie zgłaszać? Odpowiedź powinna być oczywista, ale taka nie jest. O skomplikowanych i tragicznych losach Kaszubów czy Ślązaków mówi się ciągle za mało i ciągle jeszcze nie ma w nas – Polakach krakowsko- czy warszawskocentrycznych – dość chęci zrozumienia historii widzianej z innej perspektywy. Można więc mieć nadzieję, że sprawa rodziny Tuska, choć haniebnie wykorzystana dla celów politycznych, zwróci uwagę nie tylko na Kaszubów, ale na wszystkich innych obywateli Polski, którzy chcieliby przyznawać się do nieco innej tożsamości, pielęgnować swój język i tradycje bez obawy, że może to wzbudzić podejrzenia o “genetyczną” nielojalność.
PS. Nie sposób zapomnieć o kwestii być może najważniejszej – o tym, że nikt nie ponosi odpowiedzialności za czyny, których nie popełnił. Winy ojców i dziadków i ojców nie przenoszą się na synów i wnuków (podobnie jak, niestety, ich chwała). Nawet gdyby dziadek Tuska był polakożercą – niczego by to nie zmieniło i nie powinno być tematem publicznej dyskusji.
Zrodlo:
onet.pl - Tygodnik Powszechny