"Nie wykluczam, że kiedy kandydat PiS zostanie prezydentem, to pomnik ks. Józefa Poniatowskiego będzie ustawiony w innym miejscu, a tam stanie pomnik Lecha Kaczyńskiego" - oświadczył 4 września "Rzeczpospolitej" poseł Prawa i Sprawiedliwości Artur Górski. Inni zwolennicy pomnika zmarłego tragicznie prezydenta, a zwłaszcza tzw. obrońcy krzyża przed Pałacem Prezydenckim nie chcą odczekiwać 5-letniej kadencji (i karencji na ich pomysł) i domagają się budowy tam właśnie. Tyle że przed Pałacem już jeden pomnik stoi, a na dwa nie ma miejsca!
"Nie szkodzi" - mówią "przeprowadzacze" Poniatowskiego, a poseł Górski dodaje: "W końcu ten pomnik nie stał tam zawsze". I ma rację, nie stał tam zawsze, stoi tam od 1965 r. Ale co z tego? Zresztą śledząc dyskusje "pod krzyżem" czy w prasie (Dariusz Baliszewski oskarżył w "Newsweeku" feldmarszałka Paskiewicza o to, że ukradł pomnik księcia, a na jego miejscu postawił swój własny), czujemy, jak włos się jeży od niewiedzy lub półwiedzy o losach jednego z ważniejszych symboli Warszawy.
Pierwsze, lipskie pomniki Poniatowskiego na karcie wydanej w stulecie jego śmierci (1813 r.)
Prawda, że wszyscy niemal - ci, co chcą Lecha zamiast Józefa, i ci, co nie chcą - wiedzą, że odlany w brązie Poniatowski historii łatwej nie miał. Miejsce przed Pałacem Prezydenckim jest bowiem czwartym jego przystankiem. Tyle że - i to warto przypomnieć posłowi Górskiemu oraz "przeprowadzaczom" - każda, poza ostatnią, przeprowadzka była (bezpośrednio lub pośrednio) skutkiem działania okupanta rosyjskiego, niemieckiego lub? komunistów. Wpisanie się w taką wizję porządku historycznego demokratycznemu państwu raczej nie przystoi.
Pomników cztery?
Pomników książę Poniatowski miał cztery, a wszystkie mają burzliwą historię. Dwa pierwsze stanęły w Lipsku w pobliżu miejsca jego tragicznej śmierci (19 października 1813 r.) - pierwszy już w 1813 r., drugi nieco później. Miały swoje dramatyczne losy - drugi (rozbudowany przez emigrację po powstaniu listopadowym w 1834 i władze galicyjskie w 1876 r.) został wysadzony przez hitlerowców w 1940 r., pierwszy - wysmarowany smołą przez nieznanego, ratującego mu życie sprawcę - przetrwał. Oczyściło go Wojsko Polskie w 1945 r., a odnowiły władze NRD-owskiego wówczas Lipska w 1963 r. (na 150-lecie bitwy), przenosząc go na pobliski skwer i uroczyście odsłaniając. Trzeci pomnik (z orłem) postawił prywatnie w parku w Krośniewicach były prefekt Księstwa Warszawskiego Rajmund Rembieliński. I ta pamiątka ostała się - mimo zimnych wiatrów historii i powojennego zaniedbania - do dziś. Najbardziej burzliwą, ściśle splecioną z dramatami Warszawy historię ma pomnik czwarty, ten, który dziś strzeże wjazdu do Pałacu Prezydenckiego.
Cezar w prześcieradle czy swojski ułan?
Gdy tylko po licznych perypetiach wracające z pokonanej przez koalicję napoleońskiej Francji polskie wojsko przywiozło we wrześniu 1814 r. zabrane z Lipska zwłoki poległego tam wodza, stanęła sprawa upamiętnienia go pomnikiem. Prochy księcia, po prowizorycznym pobycie w Warszawie, złożone zostały w końcu lipca 1917 r. na Wawelu.
Zgodę na postawienie konnego monumentu w Warszawie wyprosiła u cara Aleksandra I Anna hr. Potocka. Powołano w tym celu specjalny komitet, na którego czele stanął generał Stanisław Mokronowski. Komitet ten przez lata zbierać będzie składki na pomnik, by - po wielu trudach i kilku skandalach (pieniądze wpływały wolniej niż deklaracje, a zdarzyła się też ucieczka kasjera z kasą) - zebrać ponad 440 tys. złp, co w zupełności pokrywało koszta pomnika.
Pomnik Poniatowskiego na tarasie pałacu w Homlu
Wykonanie powierzono najznamienitszemu bodaj rzeźbiarzowi "pomnikowemu" owych czasów, Duńczykowi Thorvaldsenowi, którego pracownie mieściły się w Kopenhadze i w Neapolu. Spierano się o miejsce ustawienia pomnika: mówiono o placu przed Pałacem Radziwiłłów (od 1818 r. zwanego Namiestnikowskim, ze względu na osobę namiestnika Królestwa Polskiego, generała Zajączka) i Pałacem Saskim, na Krakowskim Przedmieściu. Przybyły do Warszawy w 1820 r. Thorvaldsen opowiedział się za placem Krasińskich. Zawalony zamówieniami z całej Europy Duńczyk słabo wywiązywał się z kontraktu, lata mijały, a ponaglające pisma komitetu przynosiły mizerny efekt. Przedłużające się oczekiwanie na pomnik poeta Antoni Górecki skomentował następującym wierszem:
"Poniatowski Józefie! - Co za wielka szkoda
Że Cię przed tysiącem lat nie zabrała woda:
Płakalibyśmy dłużej, lecz jak dotąd pono
Przynajmniej by Twój pomnik stawić dokończono".
Wreszcie w 1829 r. wysłany z Włoch drogą morską model pomnika dotarł przez Gdańsk do Warszawy, rozpętując pierwszą chyba w kraju publiczną dyskusję o stylach i estetyce. W czasach coraz silniejszego spierania się nacierającej "romantyczności" z ustępującą (powoli) "klasycznością" wzorujący się na Marku Aureliuszu, "rzymski" w formie projekt przyjęto z mieszanymi uczuciami. Spodziewano się raczej ubranego "po polsku" walecznego żołnierza, a tymczasem jeździec na pomniku był odziany w krótkie szaty i do tego zdawał się półnagi. "Książę w prześcieradle" jedzie pławić konia, mawiali najczęściej krytycy. A obdarzeni dobrą pamięcią warszawiacy wspominali z uśmiechem, jak to dla gorszenia mieszczuchów książę jeździł wraz z przyjaciółmi po Warszawie odkrytym powozem cokolwiek niekompletnie ubrany.
Widok spod Pałacu Saskiego - pomnik Poniatowskiego, a w tle rozbierany wielki rosyjski sobór
Estetyczne spory w przypadku księcia były tym bardziej naturalne, że większość współczesnych miała w oczach obraz utrwalony przez Aleksandra Fredrę w Trzy po trzy: "Książę Józef Poniatowski nie miał wprawdzie znamienitych zdolności jako wódz - wiedzieliśmy o tem, a jednak pociągał ku sobie silnie serce żołnierza. Może w części i dlatego, że to, co Polaka zawsze zachwyca: odwaga, postawa, ruch, sposób wyrażania się, były czysto narodowe, przeciągnięte wszakże połyskiem zachodniego rycerstwa.
Na dzielnym koniu, dzielny jeździec, nieugiętego męstwa, świetnego honoru, pięknej postaci, wąs czarny, czapka na bakier, był ideałem polskiego wodza. Gdyby był nad brzegiem piekła krzyknął: za mną dzieci! w piekło skoczono by za nim. W innych zaś chwilach życia urzeczywistniał wyobrażenie wyniosłych, czystych i pięknych cnót rycerstwa".
Były jednak i inne opinie. Dawny szwoleżer i wybitny kawalerzysta Tomasz Łubieński pisał z Warszawy do ojca 29 sierpnia 1829 r.: "Oglądałem w tych dniach statuę ks. Poniatowskiego. Jest ona kolosalna i zasługuje na obejrzenie, zarzucają jej sztywność, brak życia i wyrazu, ale ma dużo pięknych stron. Wiele miałem przyjemności na nią się patrzeć, i uszczęśliwiony będę, gdy stanie na jakim placu naszej stolicy. Są wspomnienia, które należy się uczcić".
Poniatowski okupowany tak jak jego miasto (1940 r.)
Książę miał prawdziwego pecha do wykonawców: robiony w Warszawie na podstawie modelu brązowy odlew spóźnił się o prawie dwa lata na spotkanie z historią. Po powstaniu listopadowym (1830-1831) los pomnika Poniatowskiego był przesądzony. Ukończony ostatecznie w 1832 r. odlew mógłby stanąć na cokole, gdyby było komu go stawiać.
Zgoda władz rosyjskich na pomnik dwukrotnie walczącego z Rosją (1792 i 1812-1815) wodza została cofnięta, a sam (niezmontowany) odlew trafił do magazynów Modlina. Przed przetopieniem na armaty (lub całkowitym przerobieniem na drogiego Rosjanom św. Jerzego!) uratował dzieło Thorvaldsena sam zdobywca Warszawy - książę erywański, a potem i warszawski - feldmarszałek Iwan Paskiewicz. Już w 1833 r. wyprosił pomnik u cara Mikołaja I, który zresztą obejrzeć mógł zmontowanego prowizorycznie księcia podczas wizyty w twierdzy modlińskiej w 1840 r. Dwa lata później pomnik Poniatowskiego stanął na tarasie pałacu Paskiewiczów w Homlu. Przetrwa tam i bolszewicką rewolucję.
Medal wybity w 1923 roku z okazji mianowania Focha marszałkiem Polski oraz odsłonięcia pomnika księcia Józefa Poniatowskiego
Na miejscu przed Pałacem Namiestnikowskim stanął zaś w 1870 r. pomnik zmarłego w 1856 r. Paskiewicza, który w 1849 r. zdążył jeszcze poskromić zbuntowanych przeciw Austrii Węgrów, dowodzonych w pewnym momencie przez generała Józefa Bema. To smutne memento dla polskiej stolicy stać miało do roku 1917 r., gdy za czasów okupacji niemieckiej (od 1915 r.) likwidować poczęto w Warszawie co bardziej bolesne pamiątki po carskich rządach i rosyjskich wojennych przewagach.
Powrót z niewoli
O powrót pomnika z Homla przedstawiciele Królestwa Polskiego bądź zamożni arystokraci starali się kilkakrotnie - w 1861, 1905 i 1917 r. - po rewolucji lutowej. W tym ostatnim przypadku nie mówił "nie" bardzo życzliwy Polakom wnuk zdobywcy Warszawy. Rzecz dało się zrealizować dopiero w 1922 r., gdy po kończącym wojnę polsko-bolszewicką traktacie ryskim (marzec 1921 r.) podjęto z Sowietami rozmowy o rewindykacji dóbr kultury. W odróżnieniu od archiwów czy bibliotek Rosjanie i Ukraińcy nie czuli potrzeby przytrzymania u siebie polskiego "Marka Aureliusza", toteż książę wrócił w 1922 r. do Warszawy, oczekując swego losu na dziedzińcu Zamku Królewskiego. Stanąć miał na postumencie autorstwa architekta Bojemskiego, o którym (nie bez przesady) pisano, że "wśród czołowych architektów uważany był za dzieło przewyższające to, do czego służyło za podstawę".
O ile postument nie budził kontrowersji, to już jego lokalizacja tak. Z kilku propozycji wybrano miejsce przed Pałacem Saskim. "Dziura" po Paskiewiczu, choć wydawała się historycznie smaczna (Józef zamiast Iwana), ciągle źle się kojarzyła, a do tego stanąć tam miał prowizoryczny pomnik Legionisty. Za wyborem miejsca przed Pałacem Saskim opowiadał się także marszałek Piłsudski, który z okien mieszczącego się tam Sztabu Generalnego oglądać chciał pomnik ulubionego bohatera.
Trzeci przystanek księcia Józefa - Łazienki (fot. 1954 r.)
Piłsudski łączył bowiem i adaptował symbolikę bohaterów narodowych, utożsamiając się po trochu z każdym z nich. Dowódca Legionów jak Dąbrowski, Naczelnik jak Kościuszko, marszałek i Naczelny Wódz jak Poniatowski, tworzył swoją legendę także z cząstek ich legendy. Jeśli Napoleona uważał za wzór i źródło doświadczeń, Kościuszkę szanował za patriotyzm (lubił powtarzać opinię o sobie pewnego rosyjskiego generała ,,Ni to Kostiuszko, ni to Korsykan"), a wielbił Traugutta, instynktownie najmocniej odczuwał więź z Poniatowskim. Podobne szlacheckie pojęcie honoru, ideał walki do końca, ale też i barwne charaktery łączyły obu wodzów naczelnych mimo stuletniego oddalenia. Odsuwający się w 1923 r. od władzy Piłsudski, rozgoryczony atakami i kalumniami przeciwników, miał mówić do pomnika ks. Józefa - "I ja idę do błota", tak jakby owo rodzime "błoto" podobne było do brzegu Elstery.
Miłe sercu Wodza analogie (choćby identyczność obu monogramów) wykorzystywali nadgorliwi piłsudczycy. Jakże nie wspomnieć przesławnego pochodu generałów i oficerów garnizonu warszawskiego na plac Saski 30 maja 1926 r. z meldunkiem pomnikowi Poniatowskiego oraz Nieznanemu Żołnierzowi o wyborze przez Zgromadzenie Narodowe Piłsudskiego na prezydenta? Jak wiadomo, marszałek wyboru nie przyjął, a meldujący pomnikowi generał Górecki (niebawem prezes banku i minister) stał się dla opozycji i satyryków symbolem nowej ery.
Zanim do tego doszło, 3 maja 1923 r., w obecności dwóch marszałków: Piłsudskiego oraz zaproszonego na rozmowy dyplomatyczno-sztabowe i obdarowanego polską buławą zwycięskiego wodza koalicji marszałka Ferdynanda Focha (przy niechęci naszego marszałka, który ten gest endecko-chadeckich, silnie profrancuskich władz państwowych uważał za osobistą i świadomie wyrządzoną przykrość), odsłonięto uroczyście pomnik. Działania Francji na rzecz uznania granicy polsko-rosyjskiej przez konferencję ambasadorów sprawiły, że wizyta Focha w Warszawie w maju 1923 r. przebiegła w dobrej atmosferze.
Przyjechał on uzgodnić plany wojskowe oraz załagodzić spory Polski z innym francuskim sojusznikiem - Czechosłowacją, ale szerokiej opinii publicznej wizyta kojarzyła się z wręczeniem mu buławy oraz odsłonięciem pomnika ks. Poniatowskiego - polskiego marszałka Francji. Znowu więc napoleońska legenda służyła polityce. Tak czy inaczej, po prawie wieku tułaczki pomnik ks. Józefa znalazł swe pierwsze miejsce w stolicy - przed Pałacem Saskim, którego kolumnada kryć będzie od 1925 r. Grób Nieznanego Żołnierza, a naprzeciw rozbieranej wciąż wielkiej cerkwi - symbolu okupacji.
Sentyment do odnalezionego zabytku zagłuszył dyskusję nad odzieniem bohatera, choć jedno z pism satyrycznych opublikowało karykaturę zadumanego księcia "w prześcieradle" przed... sklepem z mundurami. Rezultaty polityczne wizyty Focha były umiarkowane, za to w sferze symboli aż nadto bogate. Marszałek odsłonił bowiem jeszcze jeden pomnik, tym razem popiersie samego Napoleona (dzieło mjr. Michała Kamieńskiego), ustawione przed warszawską Wyższą Szkołą Wojenną.
Śmierć i odrodzenie
Po zajęciu Warszawy, jeszcze we wrześniu 1939 r. Niemcy odbyli paradę przed budynkiem Sztabu Generalnego, w którym szybko zainstalowali swe wojskowe biura. Pomnik Poniatowskiego, było nie było herosa na miarę europejską i pułkownika armii austriackiej, przetrwał - w odróżnieniu od posągów np. Kilińskiego czy Mickiewicza - niemieckie "porządki" w Warszawie.
Tłum warszawiaków wita księcia na dziedzińcu dawnego Pałacu Namiestnikowskiego (16.10.1965 r.)
Prawda, że w 1941 r. Niemcy zażądali od władz warszawskich przeniesienia księcia do któregoś z parków (tak uczynią w 1952 r. komuniści i podobne zamiary mają dziś "przeprowadzacze"). Pomnik jakoś się jednak z placu Saskiego (wówczas Adolf-Hitler-Platz) nie ruszył. Zasłaniany czasem hasłami propagandowymi, przetrwał do powstania, a nawet i po nim. Jednak w grudniu podwładni generała von dem Bacha wysadzili Pałac Saski (oraz pobliski Pałac Brühla), a dokładnie 16 grudnia 1944 r. także monument księcia. Gdy w czerwcu 1945 r. na terenie fabryki Lilpopa odkryto składowisko części warszawskich pomników, nie udało się skompletować figury księcia, brakowało m.in. głowy; pojedyncze części znaleziono też w Muzeum Narodowym. Kilka zachowanych fragmentów można zobaczyć dziś w otoczeniu Muzeum Powstania Warszawskiego.
Osierocony, pokancerowany cokół wysadzili zaś (mimo wielu sprzeciwów) 3 maja 1946 r. saperzy i to tak niezgrabnie, że od eksplozji zbyt mocnych ładunków wyleciały szyby w okolicy oraz posypał się świeżo wyremontowany, szklany dach pobliskiej "Zachęty". Odłamki szkła pocięły konserwowany na piętrze gmachu "Grunwald" Matejki.
Dramat Warszawy, wyjątkowy nawet jak zniszczoną Europę, wzbudził współczucie także w okupowanej przez Niemców do 1945 r., ale niemal nietkniętej Kopenhadze. Już w sierpniu 1946 r. władze Danii oraz magistrat jej stolicy postanowiły ofiarować Warszawie nowy pomnik Poniatowskiego, odlany według modelu zachowanego w Muzeum Thorvaldsena. W czasie październikowych "dni polskich" przeprowadzono tam społeczną zbiórkę pieniędzy, a od maja do grudnia 1947 r. wykonano formę negatywową z modelu. Między majem 1948 a majem 1951 r. Paul Lauritz Rasmussen nadzorował odlew z brązu, którego w powojennej Danii brakowało. Ze Szczecina posłano tam nawet 6 ton złomu brązowego z obalonego pomnika cesarza Wilhelma, jednak Duńczycy woleli własny brąz, który w końcu zgromadzili. W listopadzie 1951 r. nowy odlew pomnika Thorvaldsena przybył morzem do Polski.
Przystanek Łazienki
Duński dar okazał się dla władz PRL kłopotliwy. Nad Warszawą i całym krajem jaśniał wówczas uśmiech zupełnie innego Józefa, a upamiętnienie arystokraty sprzed półtora wieku, który zginął jako marszałek Francji w walce z Rosją (a ZSRR uznawał się za jej imperialnego spadkobiercę i stawiał znak równości między rokiem 1812 a 1941), nie wpisywało się w "postępową" wizję dziejów. Z drugiej jednak strony odmówić przyjęcia pomnika narodowego bohatera, którego pierwowzór zniszczyli faszyści, nijak się nie dało.
Skoro decyzja zapadła, w zamkniętych gremiach władz państwowych i warszawskich łamano głowę nad lokalizacją pomnika. Wracano do dyskusji XIX-wiecznych i tych z 1923 r., padł nawet pomysł wyburzenia jednej z odbudowanych właśnie kamienic na Nowym Świecie i wstawienia tam pomnika! Z powodów tyleż urbanistycznych (przywrócenie dawnej Osi Saskiej), co politycznych (siła skojarzeń) nie było mowy o powrocie na plac Piłsudskiego, zwany teraz placem Zwycięstwa.
Z Pałacu Saskiego pozostały zresztą tylko resztki, otaczające Grób Nieznanego Żołnierza, a z odbudowy gmachu zrezygnowano. Żabę władze połknęły z wdziękiem, kierując księcia na placyk przed Teatrem w Pomarańczarni, na terenie Parku Łazienkowskiego. Poniatowski wracał tym samym pod opiekę królewskiego stryja, klasycystyczna architektura przyjąć mogła bez zgrzytu klasyczny w formie pomnik. Zarazem zaś znikał on z centrum stolicy i nie kłuł władz i towarzyszy radzieckich nieodpowiednimi skojarzeniami.
Dokonany w obecności Rasmussena montaż ukończono 27 stycznia 1952 r., a 23 lutego pomnik odsłonięto. Uroczystości odbyły się na względnie niskim szczeblu - polski minister oświaty i jego duński odpowiednik, duński chargé d?affaires i polski ambasador, przewodniczący Stołecznej Rady Narodowej oraz nadburmistrz Kopenhagi z dyrektorem Muzeum Thorvaldsena. Z boku pomnika umieszczono płytkę z napisem: "Odlew ten ofiarowany został Warszawie przez Kopenhagę, stolicę Danii - Ojczyzny Thorvaldsena, twórcy pomnika - w miejsce zniszczonego przez barbarzyńców hitlerowskich oryginału".
Tak więc, dzięki sercu i uporowi Duńczyków, książę Pepi wrócił do Warszawy. I to nie jako kopia, a jako drugi odlew z tego samego modelu! Tyle że jego nowe miejsce okazało się - poza powodami formalnymi - źle dobrane. Ustawiony na wysokim cokole i schodkach pomnik był dla placu przed Pomarańczarnią za duży!
Książę jedzie!
Po październiku 1956 r. zesłany do Łazienek pomnik księcia stawał się powoli przedmiotem dyskusji. Jedno było pewne - tam, gdzie jest, stać dłużej nie może! W stołecznej prasie pojawiły się dyskusje nad nową lokalizacją, a od 1962 r. przymierzano do różnych miejsc drewnianą makietę pomnika. Wreszcie, jak pisał nieodżałowany "Express Wieczorny" (przez wyczekujących nań pod kioskami warszawiaków zwany pieszczotliwie "kłamczuchem"), "najbardziej wytwornym i twarzowym okazał się dziedziniec Urzędu Rady Ministrów na Krakowskim Przedmieściu".
Między bajki włóżmy "twarzowość" jako główny powód, pewne jest natomiast, że na taką lokalizację zgodziła się władza. Decyzję uzasadnić można też było "powrotem" pomnika na historycznie przyznane mu przed 1830 r. miejsce. Decydujący okazał się chyba głos szanowanego przez władze, zasłużonego dla ratowania stołecznych zabytków podczas wojny dyrektora Muzeum Narodowego Stanisława Lorentza, który jednoznacznie widział (1964) miejsce księcia "na starodawnym szlaku, rozpoczynającym się przy kolumnie Zygmunta III, znaczonym dalej przez pomnik Mickiewicza, a jeszcze dalej przez pomnik Kopernika, dzieło wybitne również Thorvaldsena". Wiatry historii przewietrzyły już miejsce przed Urzędem Rady Ministrów i wyparły z pamięci warszawiaków skojarzenia z Paskiewiczem. A puszczenie oka do publiczności ("Józef na miejsce Iwana") i demonstracja przywiązania do narodowej tradycji mile łechtały spierające się o tradycje z Kościołem i częścią inteligencji władze.
Swoją rolę w tej decyzji odegrać musiał ówczesny premier PRL - Józef Cyrankiewicz. Może i on, wzorem przedwojennego Józefa, czuł do bohatera imiennika słabość. A Pałac Namiestnikowski mieścił rząd, którym w latach 1954-1970 kierował "niezatapialny" Cyrankiewicz. Cynicznego do bólu, ale przerastającego większość towarzyszy inteligencją i znajomością historii premiera skojarzenia z obu imiennikami mogły nieźle bawić. Rok 1965 to zresztą premiera "Popiołów" Wajdy, a rok wcześniej ukazał się czytany powszechnie przez inteligencję Oficer największych nadziei Mariana Brandysa, który szykował już wielką opowieść o szwoleżerach. Słowem, Napoleon i jego czasy dyskretnie wracali do publicznej świadomości.
Ludek warszawski nie darował zresztą czerwonemu premierowi sąsiedztwa z pomnikiem, żartując, że były kłopoty z montażem, "gdyż koń nie chciał stać tyłem do żłobu". Inna anegdota kazała Cyrankiewiczowi witać się z pomnikiem słowami: "Witajcie towarzyszu!". Na to Poniatowski z pomnika: "Witaj książę!". Żartów z czworokąta Gomułka-Poniatowski-koń-Cyrankiewicz było wiele, niewykluczone, że część wymyślał ten ostatni. W odróżnieniu od drętwego "towarzysza Wiesława" lubił bowiem słuchać kawałów o sobie i nawet je ponoć zbierał.
Decyzję polityczną (a co wówczas polityczne nie było?) należało wcielić w "czynów stal". Niemal dosłownie, gdyż stroną techniczną zajął się "Mostostal" pod okiem dwóch inżynierów: Janiszewskiego i Chromińskiego, którzy nabyli już doświadczenia przy transporcie pomnika Nike. 16 października 1965 r., w 152. rocznicę bitwy pod Lipskiem obłożony ochronnym rusztowaniem pomnik wylądował na platformie. Dzień później, przy zmniejszonym niedzielnym ruchu książę przedefilował ulicami Warszawy (od Myśliwieckiej przez Rozbrat i Dobrą), by Bednarską wspiąć się ku Krakowskiemu Przedmieściu. Tam trzeba było zresztą współpracy drugiego ciągnika. 18 października otoczony tłumami warszawiaków posąg stanął na nowym cokole, a tydzień później odsłonięto go dla publiczności.
I tak stał się odlany w brązie książę milczącym świadkiem 45 lat najnowszej historii: podpisania "normalizacyjnego" traktatu z RFN (1970), rozmów okrągłego stołu (1989) i wreszcie wprowadzenia do Pałacu, zwanego odtąd Prezydenckim, głowy niepodległej Rzeczypospolitej. Przeznaczony dla prezydenckiego urzędu i kancelarii gmach (1990) stał się też domem prezydentów po wyprowadzce Lecha Wałęsy z Belwederu (1994). Tym samym, podobnie jak w 1925 r. z ustanowieniem Grobu Nieznanego Żołnierza, pomnik zyskał na prestiżu, jakby w nagrodę za dramatyczne losy własne. Dopisać zaś do nich należy milczące, choć widoczne na każdej niemal fotografii uczestnictwo w rozpoczętej 10 kwietnia br. narodowej żałobie, masowo wyrażanej przed pałacem.
Czy czwarty, "prezydencki" przystanek księcia będzie ostatnim? Wszystko na to wskazuje, gdyż argumenty "przeprowadzaczy" pomnika napotykają opór konserwatorów i znacznej większości warszawiaków, którzy przywykli do swego księcia. Jak bowiem pisała (1971) w konkluzji dziejów pomnika Poniatowskiego Hanna Kotkowska-Bareja (żona reżysera Stanisława), "znalazł się on na dawnym, a zarazem najruchliwszym trakcie Warszawy, należy do jej tradycji - nikt już nie toczy sporów o to, czy klasyczny rycerz jest, czy nie jest podobny do romantycznego bohatera, dzieło Thorvaldsena znalazło wreszcie właściwe miejsce w czasie i przestrzeni". I ma je do dziś.
Poza sporem jest to, że - niezależnie od poglądów na Jego prezydenturę - pamięć Lecha Kaczyńskiego, jego Żony oraz pozostałych 94 ofiar katastrofy wymaga godnego uczczenia. Pochówek na Wawelu, najwyższy możliwy pośmiertny zaszczyt w Rzeczypospolitej, powinien mieć swoje echo także w stolicy. Jednak próby "wywracania" historycznego porządku i tradycji (było nie było 45 lat!) po to, by zrealizować radykalny pomysł części tylko opinii publicznej, nie wydają się sensowne. Stolica i nasza pamięć nie zyskają na tym, że skołatany burzliwą historią, wyganiany na zesłanie bądź niszczony przez wrogów pomnik Poniatowskiego uda się na piąte z kolei miejsce. Próba lekceważącego ("do parku z nim!", "to było wszak dawno") zastąpienia poległego w boju o polską niepodległość bohatera innym bohaterem naszych dziejów (zostawmy na boku kontrowersje) nie przynosi chluby historycznemu myśleniu. A ewentualnemu pomnikowi zmarłego tragicznie prezydenta nie zapewni szacunku ze strony nader licznych współobywateli.
Ci, którzy argumentują, że niegodne jest, by z Pałacu Prezydenckiego widzieć koński zad (a i takie argumenty padają!), powinni pamiętać, że każdy pomnik przed Pałacem zwrócony musi być doń tyłem. Słowem, "pomnikowym przeprowadzaczom" pomnika księcia Józefa - dobrego Polaka, odważnego wodza i bardzo przyzwoitego człowieka (który umiał bić się i bawić), mówimy - śladem Barei - stanowcze NIE!
Ilustracje pochodzą z archiwum A. Nieuważnego.