Rąbali nas jak kury na klocu...

Autor: Wspomnienia Anny Kozieł spisała i zredagowała Magdalena Kolatowska

 

Historii mojej prababci i jej podobnych nie znajdziemy w szkolnych podręcznikach do historii, nie usłyszymy w radio, w rocznicę owych wydarzeń nie obejrzymy w telewizji filmu dokumentalnego, a niektórzy nigdy jej nie poznają... Historii, o której powinno się krzyczeć, aby wszyscy usłyszeli o ludobójstwie dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów z organizacji UPA i OUN, o mordach, których okrucieństwem nawet gestapowcy mogliby być przerażeni. Ci, którzy wówczas mordowali niewinną polską ludność cywilną, uznawani są obecnie na Ukrainie za bohaterów narodowych i często w miejscach dawnych zbrodni stawia się im pomniki...

Sławentyn – ukraińska wioska w powiecie podhajeckim, w województwie tarnopolskim. Piękne, zielone, wyżynne tereny z pasącymi się krowami i mroczny, gęsty las otaczają całą wioskę.

Moja 20-letnia wtedy prababcia Anna Holchauzer z domu Buczek z mężem, rodzicami, rodzeństwem i dwójką małych dzieci, 3-letnią Janinką i 5-letnim Bolkiem, mieszka w jednym z bogatszych gospodarstw w Sławentynie. W domu niczego jej nie brakuje.


Prababcia (trzecia od lewej), dziadek Bolek – syn prababci (pierwszy od lewej w pierwszym rzędzie). Lata 60. XX w.


„W domu było i mięso, i słonina w beczułeczce, i mąka, bo przecież mój mąż był młynarzem. A na strychu mieliśmy pełno pierzyn, bo przecież i gęsi, i kaczki były – opowiada prababcia. – Pamiętam, że jakoś jak się rozpoczęła wojna, mój mąż mówi do ojca: »Tato, pojedziemy i weźmiemy mąki, bo nie wiadomo, czy młyny nie będą zamknięte, bo przecież wojna«. I pojechali. Przywieźli pełny wóz mąki. Nawet nie zdjęli jej potem z wozu... Zrobiłam kolację, a mama poszła do sklepu. Na stole już poukładane było, mąż mój przyjechał i mówię tak do niego: »Mąkę później poznosimy, zjemy kolację wpierw«. Ale tak coś długo mamy nie widzę. Wyleciałam, bo jej tak długo nie ma, a z mamą byłam mocno związana. Pobiegłam aż do studni i patrzę – idzie! I mówię: »Mamo, gdzie byłaś tak długo?«. A ona: »Ty wiesz co, coś niedobrego będzie, bo Ukraińcy stoją tak w kupkach... Zawsze się kłaniali, witali, a teraz nic, tylko stoją i patrzą, i to z widłami i ze szpadlami. Co oni w nocy będą kopać?«”.

W 1929 r. na kongresie w Wiedniu została utworzona Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), której głównym celem była walka o niepodległą Ukrainę. W tym samym roku działacze OUN zadecydowali o usunięciu wszystkich Polaków z terenów, które uznali za ukraińskie. Celem OUN było „wygnanie Lachów za San”, a jej działacze ściśle współpracowali z Niemcami (Abwehra). Na ziemiach Ukrainy zachodniej powstawały tajne oddziały wojskowe, które z radością witały wkraczających Niemców. Bojówki OUN aktywnie pomagały Niemcom, organizując napady na polskie instytucje, organizacje i obywateli. Członkowie OUN postępowali według swoistego dekalogu, który nakazywał m.in. popełniać choćby największe przestępstwo, jeśli tego wymaga dobro sprawy, oraz bezwzględnie i z nienawiścią traktować wrogów narodu. A Polacy zostali uznani za głównego wroga niepodległej Ukrainy[1]

„– A tu za chwilę, jak już siedliśmy do tej kolacji – kontynuuje prababcia – u takiego jednego kolonisty, co tam niżej koło kościoła mieszkał, słyszymy krzyki: »Wy Ukraińcy! Chamy!«. I już się pali dom u nich. Potem znowu było słychać krzyki: »Uciekajcie, Polacy! Biją nas Ukraińcy! Uciekajcie!«. To my szybko uciekliśmy do pałacu, bo my kupili taką czynszówkę. I na dole, w kuchni, tam wszyscy siedzieliśmy. Cegły tam mieliśmy i takie koryto do pojenia koni. To nasze było wszystko. Ukraińcom tato pozwalał, by konia poili, cegłę wzięli; za snopy dawaliśmy, bo tyle pola mieliśmy, a nie było komu robić – opowiada prababcia. – A tu naraz ten pałac Ukraińcy okrążyli i zaczęli strzelać. A ja tulę moje dzieciątko, córeczkę, na ręku. A mąż mój z Bolkiem uciekł przez okno do takiego mostu okrągłego, cementowego. Tam, do środka, włożył Bolka. Rosła tam pokrzywa i Bolek ukrył się w niej. A mąż mój, postrzelony, nie zdążył się tam doczołgać. Ukraińcy przyświecili i zobaczyli go. Wyciągnęli i zabili. A Bolek cichuteńko siedział w tych pokrzywach i patrzył... Pięć lat miał, ale mądry był. Cichutko schował się i siedział w tych pokrzywach”.


Sławentyn, sierpień 2010 r. Trudno było odnaleźć wioskę z opowieści prababci. Po bytności Polaków nie ma tam śladu


Rok 1939. Działacze OUN otrzymali od niemieckiej Abwehry rozkaz wywołania antypolskiego powstania na tyłach polskiej armii. Rozkaz ten został jednak odwołany z powodu paktu Ribbentrop–Mołotow (pakt o nieagresji pomiędzy III Rzeszą Niemiecką i ZSRR z 23 sierpnia 1939 r.). Mimo to OUN dokonywała na Kresach Południowo-Wschodnich licznych napadów na żołnierzy Wojska Polskiego, a także na niewinną polską ludność cywilną. Gdy wojska sowieckie wkroczyły na te tereny w 1939 r., w powiatach brzeżańskim, podhajeckim i w innych OUN, wspierana przez ukraińskich chłopów z pobliskich wiosek, zorganizowała masowe pogromy polskich mieszkańców[2].

„– Ja mamę wyciągałam przez okno, a córeczkę zostawiłam na chwilę samą. Mamę próbowałam wyciągnąć – kontynuuje prababcia. – W czasie gdy ją wyciągałam, Ukrainiec przyleciał i wbił mi widły w tył głowy. Od razu upadłam i już byłam jak nieżywa. Mama krzyczała, a potem upadła obok. A moja córeczka, biedactwo, koło mnie do rana leżała...”

 Mordów dokonywali zwykle sąsiedzi, znajomi, koledzy i koleżanki z ławy szkolnej, którzy przez wiele lat żyli w zgodzie i przyjaźni z Polakami, wspólnie bawiąc się i pracując. Dlatego właśnie Polacy nie spodziewali się, że sąsiad czy znajomy będzie zdolny do tak brutalnych aktów przemocy i do takich zbrodni wobec nich. We wsi Sławentyn, a także Szumlany i w innych wioskach nacjonaliści ukraińscy z OUN dokonali pierwszych masowych mordów na polskiej ludności cywilnej w myśl dyrektywy OUN z 1929 r.

„– Mieliśmy taki pański chlew, co w tej czynszówce kupiliśmy. Tam mieliśmy koniczynę czy siano dla koni. I fasolę, i wszystko – opowiada prababcia. – Z jednej strony była dachówka, a z drugiej strony słoma była wyłożona. I ja leżałam tam do rana nieżywa. Nic nie czułam. Jak ta dachówka zaczęła strzelać, bo się paliła, to ja się zerwała. Ja się przebudziła. Włosy miałam poszarpane. Cała we krwi. Przedtem byłam ubrana, a obudziłam się w samej tylko koszuli. A miałam taką ładną spódnicę, haleczkę. Nie było tego... I ja próbuję się podnieść, ale nie mogę. Cała we krwi i błocie. I męczę się, ale coś mi mówiło cały czas: »Wstań!, Wstań!«. To dzieciątko, moja córeczka, wstała, ona już… oczy miała wybite. I w ogóle tak pokaleczone dzieciątko. Ono, biedactwo, za te rany się trzymało...”

 Działacze OUN i miejscowa ludność wspierająca organizację niezwykle okrutnie rozprawiali się z polskimi mieszkańcami, zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami i dziećmi. Jedną z częściej stosowanych metod było wyłupywanie jednego lub obojga oczu, czego doświadczyła trzyletnia córeczka mojej prababci. Inne sposoby to m.in. wbijanie dużego, grubego gwoździa w czaszkę, zdzieranie z głowy włosów ze skórą, przebijanie dzieci na wylot kołkami, rozrąbywanie siekierą głowy, obcinanie kobietom piersi i posypywanie ran solą, rozcinanie brzucha kobiecie w zaawansowanej ciąży i wkładanie w miejsce wyjętego płodu np. żywego kota lub potłuczonego szkła, a potem zaszywanie brzucha, wyrywanie żył od pachwiny aż do stóp, krajanie dziecka nożem na kawałki i rozrzucanie ich wokół, rozpruwanie brzuszków dzieciom, rozbijanie główki niemowlęcia przez uderzenie o ścianę lub piec, wbijanie dziecka na pal, rozrywanie tułowia przez przywiązanie ofiary do dwóch przygiętych drzew i następnie ich uwolnienie i wiele, wiele innych metod zabijania[3].


Państwo Holchauzer, teściowie prababci i Michał – szwagier. Zdjęcie robione na Wschodzie. Dokładny rok nieznany


 „– A ja trzy razy wstawałam i upadałam – kontynuuje prababcia. – W końcu, za czwartym razem, wstałam. Taka pobita... Cała głowa we krwi, w głowie szumiało. Pod żebro mi wbili widły, prawie do serca, gwizdało mi tam, taka dziura była. Do dzisiaj jest blizna. Idę i patrzę – moja mama leży. Podchodzę do niej, próbuję podnieść. Ciepła jeszcze była. Tak się męczyłam, żeby ją podnieść. W końcu padłam koło niej – opowiada dalej. – A tam w górze taki las kupił Muszyński i chłopak się przechował, i krzyczał do mnie: »Pani Holchauzerowa! Niech pani ucieka! Mama już nie żyje!«. Mama już nie żyje... A gdzie ja miałam uciekać? Jak? – pyta prababcia. – Ale wstałam i tak się trzęsę, i nic nie wiem – gdzie ja jestem, co ja jestem? A to dzieciątko trzyma mnie za rękę, a takie ono pobite. Oczy wybite, tak jej oczy wypływały – prababci łamie się głos. – Moja córeczka...

– Wszystko mnie bolało – kontynuuje prababcia. – Wyszłam z tym dzieciątkiem na drogę. A Bolek wylazł spod tego mostu i płakał, a to blisko od naszego domu było. Ale przyszedł wilczur pański i mnie nie poznał. Ten wilczur Ico się nazywał. I nie poznał mnie, i mnie wystraszył. A ja zapomniałam wszystko. Byłam prawie zabita. Nie wiem, gdzie Bolek, co z Bolkiem. Nic nie pamiętam – opowiada prababcia. – I wyszliśmy na drogę, zostawiliśmy pałac. Stoimy na drodze. Tam Władek nieboszczyk na dole się budował i miał takiego wielkiego, mocnego konia. A tam też oni stali, Ukraińcy. I zbierali trupy. I był taki jeden Ukrainiec Ambroszko, jego siostra to moja koleżanka, robiłyśmy razem Andrzejki, i on krzyczy po ukraińsku do mnie: »Po coś wstała? Uciekaj!«. A do mnie to nie dociera. Stoję. Ale patrzę, tam słomy sterta, tam bym się położyła. Moja córeczka trzyletnia, cała sina, pobita, położyłaby się. I poszłyśmy do tej słomy. Ja stałam, bo jakbym się położyła, to bym nie wstała. A to dzieciątko biedne położyło się, tak się męczyło, takie siniutkie i pobite, i tak stękało, biedne jeszcze żyło i męczyło się. Ja byłam jeszcze nieprzytomna. Cała we krwi, jak straszydło wyglądałam – płacze prababcia. – Boże kochany, nic nie wiem, gdzie ja jestem. Bronek, mój brat, przyleciał i mówi: »Uciekaj!«. A ja: »Dziecko kochane, gdzie ja ucieknę? Jak ja ledwo mogę stać czy chodzić…«. A on, że do domu. Pościągał z okien koce i rzucił na drut, na siatkę. Mieliśmy na strychu dużo pierzyn i Bronek mi pościelił tam łóżko – wzrusza się prababcia. – A taka Żydówka tam też mieszkała. Mój mąż był młynarzem i się znał z jej ojcem, który był wagowym w młynie. Ona się dowiedziała, że ja żyję, i przyszła z wodą utlenioną, z nożyczkami. Włosy mi powycinała, obmyła mnie. Tak mi to ulżyło, bo te rany tak strasznie mnie piekły” – opowiada prababcia.

Kłamstwem byłoby twierdzenie, że wszyscy Ukraińcy z terenów powiatu podhajeckiego, brzeżańskiego i innych mordowali Polaków. Nawet w późniejszych latach, podczas masowych mordów na Wołyniu, w relacjach świadków często powraca postać dobrego Ukraińca – sąsiada, który pomógł, przechował i ocalił życie polskim ofiarom[4].

 „– Bolek całą noc na trupie ojca spędził. I wyszedł spod tego mostu i płakał – kontynuuje prababcia. – A Ambroszko mówi do niego: »Widzisz ten stóg siana? Tam jest twoja mama. Idź tam«. I to biedne dziecko przyleciało do mnie, całe poparzone od pokrzyw, i mówi: »Mamo, tam nasz tatuś leży, zabity, tatuś tam leży...« – ponownie prababci łamie się głos. – A do mnie to nie dociera. Mówię: »Syneczku, chodźmy do domu«. Bronek zdjął nam pierzyny i poduszkę. Położyłyśmy się tam i Bolek koło nas. Odwiedziła mnie taka dobra Ukrainka, nie miała dzieci i wzięła od siostry syna. Melania się nazywała. Mówię do niej: »Krowy, biedne, tak chodzą. Pogoń te krowy, niech się tak nie męczą! Przecież konie żłoby ogryzły!«. To wszystko ginęło... A ta Ukrainka: »Dobrze, ja wszystko zrobię. Ale kochana, chodź do mnie. Ja cię schowam do takiej starej chałupy«. Takie chatki były kiedyś dla pracujących. Jej mąż, również dobry człowiek, chodził do mojej siostry, ale ona go nie chciała, bo był Ukraińcem. I on płakał... Ale zostałam w domu – relacjonuje prababcia – i mówię do brata Bronka, żeby uciekał, żeby się schował w norę, żeby go nie widzieli. A on co rusz wracał, biedny. A w nocy słychać było krzyki, że gdzieś się pali, a ja nieprzytomna leżę i nic nie wiem, co się wokół mnie dzieje. I tak aż do rana... Boże kochany, leżę tak w domu i przyszło ich dwóch. Jeden był Polakiem, ale ożenił się z Ukrainką, a drugi Ukrainiec, ale nauczycielka polska była u niego na stancji i chyba go to ruszyło. I tak gadali, czy mnie dobić, czy nie. Ale postawili mi filiżankę wody na stół i poszli. I ja wtedy oprzytomniałam. Całą noc się męczyłam, aż wstałam. Rankiem wyszłam na drogę z tym dzieciątkiem i Bolkiem. I wtedy Bronek, 12 lat, przyjechał i mnie ciągnął do Melanki. A ja nie mogłam iść! Janinka i Boluś takie zmarnowane, brudne, umazane w błocie. Mówię do nich, żeby cichutko siedzieli, to Bozia da, że przeżyjemy – opowiada dalej prababcia. – Ukrywaliśmy się w tej starej chałupie u Melanki. Pewnego razu przyszli Ukraińcy i zaczęli krzyczeć: »Do nogi wszystkich Polaków wybijemy!«. Człowiek słucha i sobie myśli: »Boże, jeszcze raz! Znowu będą mordować!«. A ja się cały czas chowałam u tej Melanki. Ona wszystko miała zamknięte na kłódkę. Daj jej Boże zdrowie, żeby Pan Bóg wziął ją do nieba. Ona Ukrainka, ale taka dobra” – wzrusza się prababcia.

W 1939 r. armia sowiecka wkroczyła na tereny Ukrainy zachodniej. Ironia losu – żołnierze sowieccy byli wtedy jedynymi, do których Polacy mogli zgłosić się o pomoc, by uchronić się przed napadami ukraińskich nacjonalistów. Bojówkarze OUN nie napadali na Polaków codziennie – nigdy nie było wiadomo, kiedy zaatakują. Mogło to trwać miesiącami.


Prababcia Ania (trzecia od lewej), następnie wujek Bronek. Najstarsze zdjęcie. Możliwe, że wykonano je zaraz po wojnie

 

„– Ojciec schował się pod pochyłe drzewo – kontynuuje prababcia. – Uciekł i zameldował Ruskim, co się u nas dzieje, o tych zbrodniach. Ale im też się tak spieszyło, że dopiero za tydzień przyjechali. No ale w końcu ojciec z Bursztyna [wtedy woj. stanisławowskie – M.K.] przyjechał z tymi Ruskimi. Zaczęli bić w bęben i na placu zebranie było. Ludzie się poschodzili i wtedy Rusek powiedział: »Jeszcze raz chociaż jeden Polak zginie, to cała wioska zostanie wywieziona, spalona i wybita. To wam tutaj gwarantuję. A ten starszy człowiek [ojciec prababci – M.K.] ma spokojnie wrócić do domu. Włos mu z głowy ma nie spaść. Inaczej wszystko spalimy«.

– A mnie wtedy zabrali do szpitala. Mąż Melanki poszedł do ojca, żeby go uprosić, aby zawiózł mnie do lekarza – opowiada dalej prababcia. – Mówi mu tak: »Proszę cię, jedź do lekarza, ona taka młoda. Komu zostawi to małe dziecko?«. Jego ojciec bał się zawieźć mnie do lekarza, mówił, że i jego zabiją, i mnie. Wtedy też moja córeczka zmarła... A mnie szczęki się zacisnęły. Nikt nie mógł ich otworzyć. Nie mogłam jeść. Troszkę mi tam podważyli, żebym cokolwiek połknęła. Pamiętam, że ta Ukrainka płakała. W nocy wzięłam już nieżywą córeczkę i przytuliłam. Całą noc tak spałam... I później ta Ukrainka, Melanka, uprosiła mnie i wzięła małą. Nieboszczyk Władek zrobił trumnę i pochowaliśmy córeczkę obok kapliczki polskiej – płacze prababcia.

– I zawieźli mnie jednak do tego szpitala. Nasypali siana na wóz, przykryli kocem i położyli bokiem, bo mnie strasznie bolało – kontynuuje prababcia. – Zawieźli mnie do Bursztyna. Tam były zakonnice i lekarz. Zaczęli mnie leczyć, obcięli włosy i troszkę mi się lepiej tam zrobiło. Te rany wyczyścili, bo brudnymi widłami bili. Dostałam w rękę, w głowę, pod żebrami. Ja nie wiem, że ja to wytrzymałam. To jest jakiś cud. Cud! Jakoś mnie podleczyli. I miesiąc tam byłam. A Bolek został z siostrą, która jeszcze żyła. Mieszkała w leśniczówce, to Ukraińcy nie dotarli do niej. Przyjeżdżała do naszego domu, żeby ojcu gotować. Potem byłam długo u Holchauzerów, teściów. Tam było bezpieczniej. Ukraińcy w dzień bili, a na noc się jakoś chowali. No ale przyjechał brat Janek furmanką po mnie, żebym wracała do domu. Ojciec tak chciał, bo ugotować ani posprzątać nie było komu. I pojechaliśmy, chociaż teściowie nie chcieli mnie puścić. Teściowa mówi, żebym zostawiła Bolusia jej, bo inaczej nie przejadę. Ale ja powiedziałam: »Nie, ja dzieciaka nikomu nie zostawię. Ja jadę, dziecko biorę. Co Pan Bóg da, to będzie«. Mówię, że nie miałabym sumienia, serce by mi pękło, gdybym zostawiła dziecko. A Bóg wie, co potem… Później wszystkich Holchauzerów zabrali na wojnę, a teściowie poszli do domu starców, bo nie mieli nikogo” – kończy prababcia.

 Niestety, temu specyficznemu, multikulturowemu światkowi wiosek na Kresach nie było dane przetrwać. Wszystko, z czym moja prababcia wiąże swoje dzieciństwo, dom, w którym żyła z ukochaną mamą, wszystko to bezpowrotnie zniknęło. Gdy tylko nacjonaliści ukraińscy ucichli choć na chwilę, pojawili się nowi likwidatorzy Kresów i Kresowian.

 „– Więc dziecko wzięłam i pojechałam do domu – kontynuuje prababcia. – Tydzień tam pobyłam. I wzięłam rozczyn zrobiłam. Będę chleb piekła. No bo chleb trzeba upiec. Rozczyn już gotowy, a w nocy ktoś zaczął walić w okno: „BUM, BUM! STAWAJ!”. Pomyślałam sobie: »Matko Boska, Ukraińcy chyba!«. Jeszcze mnie rany bolały. A tu Ruskie już nas na Sybir! Wzięłam ze sobą synów brata Staszka, 12-letniego Edka i młodszego Mietka. Ale Michał, mój szwagier, krzyczał: »Gdzie wy bierzecie?! Gdzie wy te dzieci wieziecie? Na śmierć? Tu się może już uspokoi«. Bo tak było, że oni wieźli nas na śmierć, a nie żeby pracować. No ale mówię: »Biorę! Tam gdzie ja, tam niech dzieci będą«. Ale Michał ściągnął je z wozu i wziął te dzieci tam do siebie. A ten mały, Miecio, to mnie serce jeszcze do dziś boli. Gdzie ono bidne? Nie wiem, gdzie jest, nie dowiedziałam się. Ale Edek żyje i jest teraz we Francji. A z Mietkiem to do dzisiaj nie wiem, co z nim. Taki biedny siedział wtedy na wozie i tak patrzył na mnie, i pytał: »Co to z nami będzie, ty nie wiesz?«. A ja mu mówię: »Nie wiem, dziecko. Nie wiem«. I wtedy szwagier Michał zdjął Edka i Mietka z wozu. A później napisano mi, że moją siostrę Kasię, szwagra Michała i ich dzieci rąbali jak kury na klocu. Ale o Mietku nikt nic nie wiedział. Listy nie dochodziły. Pisałam, ale nikt mi nie odpisał. Pisałam do Kasi, gdy jeszcze żyła, bo dopiero później ich złapali. Oni uciekli do pobliskiej wioski. Ale Ukraińcy dowiedzieli się, okrążyli dom i wszystkich wybili. No i tak się skończyło to wszystko. A przecież tak dobrze nam było... – prababcia przerywa.

– Więc ci Ruscy przyszli po nas – opowiada dalej. – A to w nocy, zbieraj się, nic nie dali wziąć. Ani łyżki, ani garnuszka dla dziecka, żeby dać pić. A przecież cały kufer materiałów mieliśmy. Nie wolno było wziąć rzeczy na przebranie, tylko w tym, co się miało na sobie. To ludzie tam, sąsiedzi, którzy ładowali to, tamto, pięć kur zabili i do worka. I co mi z tych kur, gdzie w wagonie, co zrobię z nimi?” – dziwi się prababcia.


Pomnik na cześć odwagi i bohaterstwa bojówkarzy OUN i UPA z wypisanymi nazwiskami „bohaterów ze Sławentyna”


Od 17 września 1939 r. polskie Kresy Wschodnie znalazły się pod okupacją radziecką. Ziemie zostały podzielone na Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś. Głównym celem ZSRR była sowietyzacja okupowanych terenów, eksterminacja ludności polskiej i zagarnięcie polskich dóbr materialnych. W tym celu organizowano masowe deportacje do Kazachstanu i na Syberię. Polacy byli ładowani do ciemnych wagonów i wywożeni w nieludzkich warunkach na przymusowe roboty. Pierwsze deportacje odbyły się 9–10 lutego 1940 r.[5]

 „– W wagonie ciemno, zabite wszystko, ani okna, ani drzwi nie otworzysz, bo zakneblowali – opowiada prababcia. – A ja jeszcze poraniona. Udusić się można było, ale co oni się tam przejmowali. A mróz taki był. My w nocy przemarzli. Mróz bił od tych ścian, ja wzięłam Bolusia od tej ściany, by go ogrzać. A od ściany ja z ojcem siedziałam i włosami do niej przywarłam. Noce długie, tak było zimno, to potem rwałam te włosy, bo przymarzły do ściany. Nie można uciąć, bo ani noża, ani nic. Dwa miesiące jechaliśmy w tych wagonach. Boże kochany, kawałek chleba dali, malutki kawałeczek chleba i więcej nic. Ani dziecku mleka, ani mi herbaty. Boże, co my przeżyli i to dziecko moje. Ile on też przeżył. Boże... – prababcia przerywa opowiadanie.

– A w tym wagonie takie małe dziecko – za chwilę jednak kontynuuje – Kazio, umierało, dziewięć miesięcy miało i umarło. Wołaliśmy Ruskich. »Gdzie on jest?« – krzyknął Ruski. Wziął za nogi i w śnieg. Ty wiesz, jaki to był widok...?! Kota by człowiek tak nie rzucił. Zamknęli drzwi. Płacz… A tam był żelazny piecyk, to topiłam trochę śniegu dla Bolka, bo miał tak spalone i popękane usta. Troszkę chleba dali i więcej nic. Jedziemy i jedziemy. I przywieźli nas do takiego baraku. A w tym baraku łóżko przy łóżku. Pięć rodzin – opowiada dalej prababcia. – Kuchnia była i drzewo, bo to w lesie. Ale światła nie było. Niebielone baraki, nic, tylko drewno i my. Pchły, pluskwy gryzły. Bóg wie, co tak gryzło w nocy. Nie dało się spać. Człowiek takie miał znaki, jakby jakieś parchy miał. Dwa miesiące lata tam było, ale jakie to niby lato! Zimno, przymrozki. Ani ziemniaczka tam nie było, ani nic. Tylko czasem dali trochę chleba albo rybę. Nie wiem, jak myśmy to przeżyli. Ja już byłam tak wyschnięta, że ledwo językiem ruszałam – relacjonuje prababcia. – Z bratową robiłyśmy w lesie. Boże kochany, śniegu dotąd, nogi, palce mi pomarzły. Jakbyś widziała, to ja już nie miałam paznokcia, a jak były, to takie nijakie, zmarznięte. Przychodzę do domu, baraku i Boże, nic nie ma. To ojciec konie pasł i owsa trochę przyniósł, tak żeby Ruscy nie widzieli. Troszkę tego owsa. I oni tak ten owies na kuchni piekli i tak sobie gryźli. A człowiek taki głodny, Boże kochany, a mnie w brzuchu tak burczało. Z taką babką robiłam, Ruską, jej mąż pędził smołę. Oni bezdzietni byli. Ona taka dobra kobieta była, wiedziała, że u mnie bieda. I ja tak jej mówiłam: »Boże, moje dziecko z głodu umrze, nie ma co jeść«, to kawałeczek chleba mi dała. Przyniosła, to dziecku dałam. Ale tu 12-letni syn brata też głodny...”

Szacuje się, że do ZSRR wywieziono 400 tys. osób, w tym 260 tys. Polaków[6]. Wielu z nich ginęło jeszcze w wagonach, w trakcie podróży. Moja prababcia wraz z dziadkiem Bolkiem przejechali przez Kijów, góry Uralu, Nowosybirsk, Krasnojarsk, by po dwóch miesiącach trafić do miejsca zsyłki Polaków o nazwie Niemuń. Cała osada była otoczona lasami, tajgą. Zesłańcy pracowali w tej tajdze codziennie po osiem godzin. Głód panował okropny. Lato na Sybirze trwa trzy miesiące i wtedy, jak opowiada już dziadek, dzieci chodziły i zbierały jagody, orzechy, a także pokrzywę, aby zrobić z niej zupę. Czasami zbierano też cebulę i szczypior. Do dzisiaj dziadek uwielbia zjeść sobie samą cebulę lub szczypior, chociaż stać go teraz na normalny posiłek.

 „– Potem Sikorski zawarł pakt z Stalinem – opowiada prababcia. – I niby byliśmy wolni i mogliśmy poruszać się w obrębie ruskiego terytorium, ale do Polski nam nie wolno było jechać. Poszłam do tego kierownika obozu i mówię mu, że już jesteśmy wolni i jedziemy dalej, ale dzieci mam i nic do jedzenia. Żadnego chleba. A on się mnie wystraszył! – śmieje się prababcia. – Byłam taka chuda, oczy zapadnięte. Uprosiłam tego prezesa i wypisał mi dwa chleby. A ja to przerobiłam na cztery. Gdyby to odkryli, mogliby mnie znowu na Sybir wysłać. Ale na szczęście nie wydało się i miałam cztery chleby. Jezu, jak ja się cieszyłam” – wspomina prababcia.

Dnia 30 lipca 1941 r. podpisano traktat polsko-radziecki (układ Sikorski–Majski), który przywracał stosunki dyplomatyczne między Polską a ZSRR. Jednak najważniejszym jego punktem dla wielu zesłańców była amnestia dla obywateli polskich na terenie ZSRR. Jednak Polacy mogli poruszać się tylko w granicach okręgów, w których mieszkali[7].

 „– Jakoś się nie dałam – opowiada prababcia. – W Jenisiejsku chciałam wymienić serwetę na coś do jedzenia. Baba mi dała za to takiego białego buraka. No ale co mi z tego buraka, jak się prawie przez niego utopiłam? Na szczęście taki Rusek rzucił mi drewno i wciągnął mnie na brzeg. Niedługo po tym zapłaciliśmy jakiemuś Ruskiemu kilka rubli, żeby wozem nas wywiózł. To była Wigilia, naładowaliśmy wóz i siedliśmy: ja, Władek nieboszczyk, Bolek, Starkiewicze. I pojechaliśmy do Krasnojarska. I już było dobrze, zawsze bliżej Polski. Skierowali nas do spławiania drewna. Tam na łódce trzeba było pływać. I tam też się topiłam. Drzewo akurat spławialiśmy, a tam nic nie było, ni budki, ni nic, tylko goły plac. Taki Rusek, głuchy był, ze mną pracował. Wtedy on zdążył skoczyć na brzeg, a ja zostałam. Więc chciałam drewno położyć i po tym drewnie szybko przebiec do brzegu. I idę po tym drewnie i nagle bach! w tę wodę. On patrzy, a mnie nie ma. Ale jakoś w ostatniej chwili zobaczył moją rękę i szybko podbiegł i za włosy mnie wyciąga. A to wrzesień był, zimno już, a ja cała mokra. Mogłam umrzeć, bo nie było gdzie się wysuszyć. Ale na szczęście kapitan wpuścił mnie do takiej swojej budki i pozwolił się wysuszyć” – kończy prababcia.


Autorka zapalająca znicz w miejscu, gdzie pochowano 3-letnią Janinkę

 

Prababcia wraz z dziadkiem jeszcze długo musieli zmagać się z głodem i zimnem. Dopiero po kilku latach udało im się wrócić do Polski. A w Polsce nie czekały na nich „szklane domy”. Samotna matka z dzieckiem, której nie było stać na buty czy chleb, powróciła do ojczyzny, gdzie nie wolno jej było mówić o mordach nacjonalistów ukraińskich i o latach spędzonych na Syberii. Jeszcze dużo wody musiało upłynąć, nim bieda na dobre odeszła od mojego dziadka i prababci. Ale tu już inna historia…

Dzięki determinacji mojej prababci, a także dziadka mogę dzisiaj, siedząc w ciepłym pokoju, podjadając co chwilę różne przysmaki, opisać ich historię. Gdyby poddali się tej okropnej biedzie już w komunistycznej Polsce, nie miałabym teraz możliwości studiowania, podróżowania czy nauki języków. Gdyby nie ich wola przeżycia i walki w czasie mordów OUN i katorżniczej pracy na Syberii, nie byłoby mnie na świecie.

„– Co ja przeszłam? Czemu żyję? – pyta prababcia. – To tylko Pan Bóg jeden wie. Zawsze się modliłam. A wujek był tam, w Sławentynie, i pisał, że Ukraińcy się pobudowali na naszym. Jedna tylko czereśnia została po nas. Ale to im nie ujdzie na sucho, bo tak być nie może, tak być nie może...” – kończy.

 W sierpniu 2010 r. odwiedziłam Sławentyn. Trudno było odnaleźć wioskę z opowieści prababci. Po bytności Polaków nie ma tam śladu. Z pomocą mieszkańców udało mi się zlokalizować miejsce, gdzie kiedyś stała polska kapliczka, obok której prababcia pochowała swoją córeczkę. Po kapliczce został tylko fragment fundamentu. Miejscowi twierdzili, że to Rosjanie w czasie wojny ją zniszczyli. I w tym właśnie miejscu zapaliłam znicze dla trzyletniej Janinki, córeczki prababci; pierwsze znicze, które kiedykolwiek zapalono w miejscu jej pochówku. Obok fundamentu polskiej kapliczki ujrzałam ogrodzony niskim płotem kopiec i ukraińską kapliczkę. Stały tam dwie nowe płyty pomnikowe, a przed nimi kwiaty. Były to pomniki na cześć odwagi i bohaterstwa bojówkarzy OUN i UPA z wypisanymi nazwiskami „bohaterów ze Sławentyna”...

Prababcia wzruszyła się i strasznie mi dziękowała, gdy opowiedziałam, że zapaliłam znicze w miejscu pochówku jej córeczki. Jednakże nie miałam serca powiedzieć, że dosłownie obok grobu Janinki stoi kopiec i pomnik sławiący bohaterstwo jej oprawców.

 

Fot. z archiwum autorki



[1] http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,miedzywojnie?zobacz/organizacja-ukrainskich-nacjonalistow---oun

[2] http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,miedzywojnie?zobacz/organizacja-ukrainskich-nacjonalistow---oun.

[3] http://www.ivrozbiorpolski.pl/index.php?page=135metod.

[4] L. Kulińska, Dzieci Kresów I, Kraków 2009.

[5] M. Chmaj, W. Sokół, J. Wrona, Historia. Repetytorium dla kandydatów na studia prawnicze, administracyjne, politologiczne, historyczne i socjologiczne, wyd. 4, Bydgoszcz 2006.

[6] Ibidem.

[7] Ibidem.

a