Wilno jest nasze, czyli o buncie, który buntem nie był

Autor: Mariusz Wołos

 

Sto lat temu, w przededniu wybuchu wojny światowej, słusznie zwanej przez współczesnych Wielką, niewielu Polaków widziało wymarzoną przyszłą Rzeczpospolitą w granicach innych niż przedrozbiorowe. Niemal powszechnie uważano, że jedynym sposobem naprawienia naszej historycznej, rozbiorowej krzywdy będzie powrót na mapę Polski w granicach z XVIII wieku.

 

Czyje Wilno?


Rozpatrując z tego punktu widzenia koncepcje granic wschodnich promowane przez Leona Wasilewskiego, Józefa Piłsudskiego (idea federalistyczna) czy Romana Dmowskiego (idea inkorporacyjna, ale zgodnie z zasadą „tyle włączyć, ile da się spolonizować”), należałoby oskarżyć je o zmniejszenie naturalnych poniekąd aspiracji naszych przodków. Można jednak widzieć te aspiracje inaczej: jako romantyczne szaleństwo, depczące niepodległościowe dążenia Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców, którzy znacząco „dorośli” jako narody w drugiej połowie XIX i na początku XX stulecia.



Polscy żołnierze z ziem litewsko-białoruskich z cekaemami Maxim niemieckiej i rosyjskiej produkcji. Lata 1919–1920

 

 

Dla granic naszych z braćmi Litwinami robiono zresztą szereg wyjątków, zachęcając ich do tworzenia wspólnego sfederowanego państwa, bliskiego wzorcom Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ten polski punkt widzenia był nie do przyjęcia dla litewskich mieszkańców ziem zwanych przez nas Kresami. Chcieli własnego niepodległego państwa ze stolicą w Wilnie, które uznawali i nadal uznają za historyczny symbol prześwietnych czasów Witolda Wielkiego. Co więcej, litewska świadomość narodowa kształtowała się przede wszystkim w opozycji do polskości, co umiejętnie stymulowali carscy urzędnicy, kierując się odwieczną a skuteczną maksymą divide et impera. Skład narodowościowy Wilna był w tym przypadku nieistotny, choć my podkreślaliśmy w dwudziestoleciu, i podkreślamy dziś jeszcze, że Litwinów w mieście była garstka (do 1,5%), a dominowali tam Polacy oraz Żydzi, jakże licznie zamieszkujący swą „Jerozolimę Północy”.

Był w sporze o miasto nad Wilią i wątek osobisty, który w naukowym poglądzie na dzieje nie powinien odgrywać ważnej roli, ale którego pomijać nie należy. Józef Piłsudski po prostu Wilno kochał. Szczerze i całym sercem. Nazywał je „miłym miastem”, chętnie do niego wracał aż po kres swoich dni. Traktował Wilno i Wileńszczyznę jak krainę zawsze idealizowanych lat beztroskiego dzieciństwa, ukochaną „małą ojczyznę”, to, co Niemcy zwykli określać jako Heimat. Marszałek sam siebie zwał Litwinem. Słowo to rozumiał jednak w kategoriach naszkicowanych mistrzowskim piórem Mickiewicza, którego niezbyt zresztą cenił, przedkładając nade wszystko twórczość Słowackiego. Po zamachu majowym 1926 r. każdą podróż Piłsudskiego słynną salonką do Wilna pilnie śledzili pełni obaw Litwini. Ale nie tylko oni. Z nie mniejszą uwagą wojaże te obserwowali i komentowali sowieccy dyplomaci akredytowani w Warszawie i Kownie, doszukując się imperialistycznych ciągot Marszałka[1]. Takich „Litwinów” jak Piłsudski Litwini z Kowna (przez polskich Litwinów zwani często Żmudzinami) uznali za zdrajców swej sprawy, sprzedawczyków, którzy przez wieki dali się spolonizować, stając po drugiej stronie odgradzającej oba narody, coraz wyższej barykady.

 

Umowa suwalska


W okresie kształtowania wschodnich granic Drugiej Rzeczypospolitej na Wileńszczyźnie i Suwalszczyźnie doszło do starć polsko-litewskich. Dla wielu kresowych Polaków były to walki bratobójcze, rodzaj wojny domowej pomiędzy nacjami połączonymi w przeszłości więzami tak silnymi, że trudno znaleźć analogię w dziejach Europy. Zajęcie Wilna przez Polaków w kwietniu 1919 r. Litwini przyjęli bardzo źle, widząc w nim dowód polskiego imperializmu i chęć zawłaszczania cudzych ziem. Litewscy politycy szukali wsparcia w ówczesnej stolicy świata – Paryżu, gdzie toczyła się konferencja pokojowa, a także w Berlinie i Moskwie. Ta ostatnia miała zaś własne plany. W lipcu 1920 r. zwycięscy chwilowo Sowieci zawarli układ oddający – choć zrazu tylko na papierze Wilno – Grodno i Lidę właśnie Litwinom[2]. Lenin mógł sobie na to pozwolić, bo jego armie szturmowały właśnie kolejne polskie miasta i zbliżały się do Warszawy. W przypadku zwycięstwa nad „białopolakami” układ można było wrzucić do kosza i przystąpić do sowietyzacji tej części Europy. W przypadku przegranej czerwony „dobrodziej” pozostawiał Polakom i Litwinom przysłowiowe „kukułcze jajo”, mając nadzieję na waśnie, swary i kłótnie. One zaś ułatwiały działania sowieckiej dyplomacji czy komunistycznych działaczy, a rezydentom Kremla umilały oczekiwanie na nową okazję do zajęcia tej „ziemi, jakby przez Boga zapomnianej”[3].


 

 


W sierpniu 1920 r. Polacy odparli Armię Czerwoną pod Warszawą, a we wrześniu Piłsudski dwukrotnie rozgromił ją nad Niemnem. Doszło do nowych starć z wojskami litewskimi, ustępującymi pod naporem polskiego wojska. Ale Marszałek nie chciał wojny z Litwą. Nie chciał też jednak Polski bez Wilna lub Wilna bez Polski. Dylemat ten należało sprytnie, czy jak wówczas mówiono „chytrze”, rozwiązać.

Najpierw dano głos dyplomatom. Niełatwe rozmowy toczyły się w Suwałkach, wówczas mieście o gubernialnym statusie. Zwieńczono je pozornym kompromisem, który przeszedł do historii jako „umowa suwalska” podpisana nocą 7 października 1920 r. Uzgodniono wówczas bynajmniej nie przyszłą granicę między państwami, a tylko linię demarkacyjną rozdzielającą wojska polskie i litewskie. Biegła ona przez północną Suwalszczyznę po tzw. linii marszałka Focha, potem wzdłuż Niemna i rzeki Mereczanki, dalej do Oran i traktem na Montwiliszki, Ejszyszki do Bastun, gdzie się urywała[4]. Umowa, która miała wejść w życie dokładnie w południe 10 października, nie rozstrzygała polsko-litewskich sporów terytorialnych, ale przebieg linii demarkacyjnej dawał Litwinom nadzieję na pozostanie Wilna w granicach ich państwa. Niektórzy komentatorzy życia politycznego uznali suwalskie ustalenia za dyplomatyczną klęskę Polski, która przecież zwyciężyła Armię Czerwoną. Inni widzieli w nich rozwiązanie roztropne, dające czas na znalezienie wyjścia z trudnego konfliktu. Litwini traktować będą zerwanie zawartego w Suwałkach porozumienia jako akt polskiego wiarołomstwa. Jedyny w międzywojniu polski attaché wojskowy na Litwie, płk. Leon Mitkiewicz, zobaczy to w litewskim Muzeum Wojska (Karo Muziejus) w czerwcu 1938 r.:

„Na pierwszym piętrze są sale poświęcone historii współczesnej Litwy. W jednej z nich stoi ów nagrobek umowy suwalskiej zawartej między Polską a Litwą w roku 1920. Jest to wykuty z czarnego marmuru niewielki obelisk typu stosowanego zazwyczaj na cmentarzach rzymskokatolickich na Litwie i w Polsce. Na obelisku, w miejscu, gdzie umieszcza się epitafium dla zmarłej osoby, wybity jest grubo srebrnymi, żałobnymi literami napis po litewsku: „Litwinie! Pamiętaj, że zdradziecki Polak (Lenkas) odebrał Tobie Wilno (Vilnius) – Twoją Stolicę”. Na obelisku wyłożona jest w czarnych żałobnych ramach umowa suwalska z 1920 roku, pełny tekst z podpisami przedstawicieli polskich (pułkownik Mackiewicz i pan Łukasiewicz) i litewskich. O tym nagrobku wiedziałem już od dawna. Stałem dłuższy czas w milczeniu przed tym doprawdy żałobnym nagrobkiem, bowiem umowa suwalska rzeczywiście pogrzebała możliwości porozumienia nowej Polski z nową Litwą na 18 lat, a może i na zawsze”[5].

 

Rozmowa w pociągu


Równolegle z suwalskimi negocjacjami rozgrywały się wydarzenia, o których wiedziała wąska grupa polskich polityków i wojskowych. 30 września do kwatery Naczelnego Wodza w Białymstoku (dopiero po trzykrotnych monitach!!!) przybył z frontu gen. Lucjan Żeligowski, a z nim adiutant por. Stanisław Łepkowski, znany zresztą później dyplomata. Następnego dnia generała wezwano do specjalnego pociągu, którym Piłsudski poruszał się wraz ze świtą po zapleczu frontu wojny polsko-sowieckiej. Marszałek tak wspominał później atmosferę tamtych dni:

„Polska podczas klęsk swoich zawiązała pewne zobowiązania. Były nimi znane przejścia p. Grabskiego w Spa, gdzie Wilno było wyraźnie wymienione. Było to również przyczyną rzucenia tego rozstrzygnięcia na forum debat Ligi Narodów. W tym czasie szczęście wojenne mnie się uśmiechnęło – zdecydowałem od razu, by stan faktycznego posiadania orężem do Wilna wprowadzić. Wybrałem do tego gen. Żeligowskiego, gdyż sam, jako Naczelnik Państwa oraz Naczelny Wódz Polski, łamać zobowiązań nie byłem w stanie. Wybrałem generała, co do którego byłem najbardziej pewny, że mocą swego charakteru potrafi utrzymać się na należnym poziomie i że poleceniom i żądaniom rządu nie będzie zarówno, jak poleceniom i żądaniom moim, przeciwstawiać pracy wojskowej. Udało mi się to znakomicie i stało się przedmiotem mojej dumy. Dumny jestem, że mogłem ustawić wojsko i popchnąć je do czynu tak, jak tego wymagała chwila decydująca. Fakt ten spotkał się z odporem Europy tak gwałtownym i tak silnym, jak żaden inny. Nie jestem w stanie powtórzyć wszystkich rozmów, nie jestem w stanie powtórzyć wszystkich not, jakie tej sprawy dotyczą. Muszę liczyć się także z obowiązkiem milczenia, który związał mnie wówczas. Ataki były bardzo gwałtownie skierowane przede wszystkim przeciwko mnie osobiście i przeciwko gen. Żeligowskiemu. Ataki te trudno było nieraz wytrzymać”[6].

Kawalerzysta z Wileńszczyzny z rosyjską szablą, 1920 r.

 


Wspomnianego przez Piłsudskiego „obowiązku milczenia” nie spełniono. Opinia publiczna w Polsce i poza jej granicami szybko poznała konsekwencje rozmowy na białostockim dworcu. Urodzony w Oszmianie w rodzinie starej szlachty litewskiej gen. Żeligowski, szczery Polak służący długo w armii rosyjskiej, w spisanych po latach wspomnieniach spotkanie to przedstawił tak:

„Zameldowałem się w wagonie, gdzie mieszkał Marszałek. Łatwo mi było z nim rozmawiać – rozumowaliśmy wileńskimi kategoriami. […] Marszałek tak ocenił sytuację: ani państwa koalicji, ani Liga Narodów, ani Rząd i społeczeństwo polskie nie rozumieją sprawy Litwy. Wszyscy chcą pokoju i nikogo sprawa ani Litwy, ani Wilna nie obchodzi. Premier polski już prawie oddał w Spa Wilno Voldemarasowi. Jeżeli teraz Wilna nie uratujemy, to historycy nam tego nie darują. Mało tego. Musimy uczynić wysiłek, ażeby odbudować Litwę historyczną. Zrobić to tylko może sama ludność za pomocą Litewsko-Białoruskiej Dywizji. Lecz trzeba, ażeby ktoś wziął na siebie całą sprawę. Trzeba zorganizować powstanie. […] Może przyjść chwila, że Pan będzie miał przeciwko sobie nie tylko opinię świata, lecz i Polski. Może nastąpić moment, że nawet ja będę zmuszony pójść przeciwko Panu. Trzeba będzie wziąć wszystko na siebie. Tego ja nie mogę rozkazywać. Takich rzeczy się nie rozkazuje”[7].

Żeligowski nie wahał się ani chwili. Rozumował wszak „wileńskimi kategoriami”. A i dowodzonej przezeń Dywizji Litewsko-Białoruskiej Naczelny Wódz nie wybrał przypadkowo. Zaprawiona w bojach o granice Rzeczypospolitej, dumnie nosiła nazwę Litwy i Białorusi, ale właśnie w pojęciu Mickiewiczowskim. Zdecydowana większość oficerów pochodziła z północno-wschodnich Kresów, do Wilna stosunek mieli taki jak Piłsudski. Nie brakowało kresowiaków i wśród prostych żołnierzy, choć w Dywizji służyli też Galicjanie, Królewiacy, a nawet Wielkopolanie i mieszkańcy Pomorza. Dywizja piechoty Żeligowskiego była trzonem grupy „Bieniakonie”, w skład której wchodziły jeszcze 12. i 211. pułk kawalerii oraz oddział ochotniczy mjr. Mariana Kościałkowskiego, piłsudczyka, przyszłego premiera, urodzonego – co nie było bez znaczenia – w Ponedelu w ziemi kowieńskiej. Udział Kościałkowskiego to nie przypadek: już od dwóch miesięcy rozważał plany wyprawy wileńskiej. Nad całością czuwał sam Marszałek, rozpatrujący szczegóły operacji.


Józef Piłsudki wierzył w silne federacyjne państwo polsko-litewsko-ukraińskie urzeczywistniające idee Rzeczpospolitej Trojga Narodów

 

 

„Bunt”


Przez wzgląd na opinię międzynarodową oraz nadzwyczaj niechętną faits accomplis[8] Ententę należało ocalić pozory, używając wybiegu. Żeligowski w żadnym wypadku nie mógł wystąpić jako dowódca wykonujący polecenia Naczelnego Wodza. Rankiem 8 października wypowiedział więc oficjalnie posłuszeństwo zwierzchnikom. Uczynił to w piśmie adresowanym do dowódcy 3. Armii gen. Władysława Sikorskiego, którego o całej sprawie dokładnie poinformowano. Widać, że w tym przypadku Piłsudski i Sikorski przeszli ponad osobistymi niechęciami i działali ręka w rękę. Akcja musiała rozpocząć się przed wejściem w życie umowy suwalskiej, wymijając przy tym wyznaczoną w niej linię demarkacyjną. Żeligowski nie miał problemu z przekonaniem większości swych oficerów i żołnierzy. Jednak o ile kresowiacy wręcz rwali się do akcji, zmęczeni wojną Galicjanie czy Królewiacy sceptycznie myśleli o podjęciu działań wojennych w celu zajęcia Wilna. Po latach dowódca operacji przyznał się do jednej jeszcze obawy:

„W przededniu wymarszu na Wilno, w Woronowie, byliśmy nie tylko Polakami – byliśmy Litwinami. Było to nasze prawo i obowiązek. Dążyłem do odbudowy wielkiej Litwy. Zabronić tego nikt nam nie mógł i nie potrzebowaliśmy się nie tylko buntować, lecz nawet pytać kogokolwiek o zdanie. Lecz w umysłach niektórych oficerów i żołnierzy powstało wahanie. Wilno już w Spa było prawie oddane Żmudzinom, lojalizm wojskowy wzdragał się na myśl działania wbrew rozkazowi. Bałem się rzeczywistego buntu, odmowy wymarszu jutro. Bo ani Warszawa, ani polskie dowództwo rozkazu takiego wydać nie mogło. Bezsenna noc z 7 na 8 października była jedną z najcięższych w moim życiu. Odpowiedzialność przed światem zwiększyła się jeszcze odpowiedzialnością przed własnym wojskiem. Lecz jeszcze przed świtem wszystkie wątpliwości zniknęły. Była tylko jedna droga i jedna prawda – iść na Wilno”[9].

 

Na Wilno!


Poszli! Wielu ludzi Żeligowskiego traktowało ten marsz jako powrót do domu z wojennej tułaczki. Grupa „Bieniakonie” liczyła około 14 tys. żołnierzy. Przewaga była po jej stronie, gdyż siły litewskie oceniano na 3 dywizje piechoty, brygadę kawalerii i paramilitarne oddziały „szaulisów”. Litwini spodziewali się akcji Polaków na Wilno, zaskoczenie odegrało jednak swą rolę. Atakujący nie napotkali zrazu większego oporu. Nasilił się on dopiero na linii rzeki Mereczanki. Padli zabici i ranni. Wziętych do niewoli żołnierzy litewskich rozbrajano i… puszczano wolno.

Żeligowski postanowił zająć Wilno następnego dnia, 9 października, przełamując opór obrońców Gór Ponarskich. Z jednej strony obawiał się walk w pełnym stromych wzniesień mieście, z drugiej mógł liczyć na wsparcie wileńskiej młodzieży z Polskiej Organizacji Wojskowej i Związku Obrony Ojczyzny. Nie przeliczył się. Litewski obrońca Wilna kpt. Vladas Girštautas zapamiętał, że: „nawet ze starych ruin Zamku Giedymina jacyś zdrajcy nie powstydzili się strzelać do wojska litewskiego”[10]. Inny Litwin nie bez żalu i zazdrości notował: „Choć przykro przyznać, ale prawda wymaga powiedzieć, że nie łzami odprowadzały nas wsie i osady, ale kulami, widłami i siekierami. Jeden żołnierz zabity i kilku rannych […]. Dla naszego cofającego się i głodnego żołnierza nawet kawałka chleba nie było, a dla Polaków znajdowało się i masło”[11]. Mają rację ci, którzy uważają, że Wilno wyzwoliły wojska Żeligowskiego, ale wraz z mieszkańcami. Miał rację Piłsudski, mówiąc w Białymstoku o „zorganizowaniu powstania”.

Przed opuszczeniem Wilna Litwini oddali je alianckiej misji wojskowej. Żeligowski nie miał łatwej przeprawy z angielskim generałem, pytającym go, jakim prawem zajął miasto i na kim zamierza się oprzeć? Stanowczo odpowiedział, iż oprze się „na ludności i własnych karabinach”. Zaraz potem kazał alianckiej misji opuścić Wilno. Była to ledwie zapowiedź wieloletnich perturbacji dyplomatycznych oraz sporów o Wileńszczyznę i jej stolicę, które toczyły się w różnych gabinetach i na forum Ligi Narodów. Jeszcze wiele lat po opisanych wydarzeniach sowiecki poseł w Warszawie Piotr Wojkow przestrzegał przed „metodą Żeligowskiego”, którą Piłsudski mógł wykorzystać do wchłonięcia Republiki Litewskiej, zwanej w Polsce „Litwą Kowieńską”[12].


Lucjan Żeligowski (1865–1947) w chwili wybuchu I wojny światowej w stopniu podpułkownika dowodził batalionem armii carskiej. W 1915 r. został awansowany do stopnia pułkownika i mianowany dowódcą 261. pułku piechoty

 

 

Kość niezgody


Sprawę przynależności Wilna i Wileńszczyzny rozstrzygnęli sami Polacy. W porozumieniu z Piłsudskim utworzono najpierw państewko zwane Litwą Środkową, które w 1922 r. na skutek decyzji Sejmu Wileńskiego włączono do Rzeczypospolitej. W Sejmie tym zasiadali wyłącznie mieszkańcy Wileńszczyzny narodowości polskiej. Litwini, Żydzi i Białorusini zbojkotowali bowiem wybory, nie godząc się na narzucone siłą rozwiązania…

Mimo tragicznych dla obu narodów przeżyć okresu drugiej wojny światowej „bunt” Żeligowskiego na trwałe zatruł wspomnienia o wspólnej historii. Litwini wypominali go Polakom nie tylko po zajęciu Wilna w 1939 r. i pod sowiecką okupacją, a najczęściej – o paradoksie! – po upadku czerwonego molocha. Dojrzewający do wolności litewski nacjonalizm żywił się niechęcią do sąsiada, potępiał Jagiełłę i Unię, snując przy tym rozważania o „spolonizowanych” Litwinach zamieszkujących (po wymuszonej w 1945 r. emigracji mieszkańców samej stolicy) podwileńskie wioski. Żeligowski nadawał się idealnie na polski straszak, a płynące z Wilna żądania oficjalnych przeprosin zdawały się wręcz warunkiem nawiązania normalnych stosunków z Warszawą.


Generał Lucjan Żeligowski i komendant miasta major Stanisław Bobiatyński po wkroczeniu wojsk polskich do Wilna w 1919 r. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

 

 

Ponad 90 lat po fakcie, w drugim dwudziestoleciu polskiej i litewskiej niepodległości, wracamy do cytowanych słów Piłsudskiego, że „jeżeli teraz Wilna nie uratujemy, to historycy nam tego nie darują”. Polscy historycy darowali Żeligowskiemu i jego żołnierzom w zasadzie wszystko, a nawet udzielili mu rozgrzeszenia. Nasi litewscy koledzy nie darowali zaś nic…



[1] Archiv Vnesznej Politiki Rossijskoj Federacii (dalej: AVP RF), fond 0122, opis 10, papka 121, dieło 10, raporty Wojkowa z 30 listopada i 7 grudnia 1926 r.

[2] Szerzej: P. Łossowski, Konflikt polsko-litewski 1918–1920, Warszawa 1996, s. 112–116.

[3] Takich słów użył Piłsudski w głośnej „Odezwie do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego” z 22 kwietnia 1919 r., zob. J. Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. V, Warszawa 1937, s. 75.

[4] Dokumenty z dziejów polskiej polityki zagranicznej 1918–1939, t. I: 1918–1932, red. T. Jędruszczak, M. Nowak-Kiełbikowa, Warszawa 1989, s. 118–119.

[5] L. Mitkiewicz, Wspomnienia kowieńskie 1938–1939, Warszawa 1990, s. 99–100.

[6] J. Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. VI, Warszawa 1937, s. 126.

[7] Cyt. za: D. Fabisz, Generał Lucjan Żeligowski 1865–1947. Działalność wojskowa i polityczna, Warszawa 2007, s. 107–108.

[8] Francuskie, przyjęte w języku dyplomacji, określenie faktów dokonanych.

[9] Cyt. za: D. Fabisz, op. cit., s. 117.

[10] Cyt. za: P. Łossowski, op. cit., s. 181.

[11] Cyt. za: B. Skaradziński, Polskie lata 1919–1920, t. 2: Sąd Boży, Warszawa 1993, s. 398–399.

[12] AVP RF, fond 0122, opis 10, papka 121, dieło 10, raport Wojkowa z 7 grudnia 1926 r.