Penetracja. Tak się zaczęło

Autor: Wojtek Stojak

Czas akcji: dwudziesty trzeci maja roku 1983. Godzina, powiedzmy, ósma wieczorem. Nadchodzi noc. Miejsce akcji: niewielkie, przytulone do podnóża samotnej góry miasteczko na Dolnym Śląsku; oba – i miasteczko, i góra od zawsze okryte mgłą tajemnicy. W mieszkaniu na pierwszym piętrze jednego ze starych budynków przy ulicy Kościuszki siedzi, chodzi, wstaje, siada, pali papierosy i popija herbatę sześciu mężczyzn, pięciu w sile wieku i jeden stary. Stary trzyma się jakby z boku, widać, że nie jest jednym z nich. Czekają. Czasem któryś się odezwie, ale rozmowa się nie klei i nic dziwnego, większość widzi się po raz pierwszy. Pięciu z nich jest tutaj służbowo, jeden z własnej woli, czy nieprzymuszonej – to już inna sprawa. Co spowodowało, że zaczął mówić, nie dowiemy się już nigdy – ten człowiek od dawna nie żyje. Nie wiemy nawet jak się nazywał i kim był. Można domniemywać, że pokój, w którym czekają, to jego pokój i że przybysze piją jego herbatę i korzystają z jego gościny, ale czy nieprzymuszonej? Jeśli to nie jego lokum, to istnieje jeszcze „siódmy człowiek”, który o wszystkim wie, chociaż my nie wiemy nic o nim.

 

 

Z sześciu oczekujących mężczyzn czterech powinno nosić mundury, są tu służbowo. Nie mają ich właśnie dlatego, że są tu służbowo, ubrani w nie rzucające się w oczy, cywilne łachy. Dwaj z nich są tutaj doskonale znani, bo miasteczko jest małe. Jeden jest funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej w miejscowym komisariacie, drugi pracownikiem gminnej komórki Obrony Cywilnej. Od nich również nie dowiemy się niczego. Obaj ci mężczyźni nie żyją. Oni dwaj razem nie wzbudziliby żadnej sensacji wśród mieszkańców, ale w towarzystwie trzech obcych w mundurach mogą wzbudzić zainteresowanie. Dlatego tamci, obcy, są „po cywilnemu”. Czyjekolwiek zainteresowanie może im utrudnić lub wręcz uniemożliwić wykonanie zadania, do którego zostali tu oddelegowani. Ci trzej obcy, „mundurowi po cywilnemu”, to Franciszek S. – inspektor Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej we Wrocławiu, Stanisław K. – starszy sierżant Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu, saper i kapitan Wiktor L., przedstawiciel Śląskiego Okręgu Wojskowego.

 

 

Pod koniec maja zmrok zapada późno, więc siedzą, chodzą, palą papierosy i popijają wystygłą już herbatę. Czekają. Bo zmrok jest im potrzebny. Ciemności mają ukryć ich poczynania przed ludźmi, a są to poczynania legalne. Tylko nielegalne działania zazwyczaj ukrywamy przed władzą, tu legalne działania władza ukrywa przed ludźmi. Dziwne! Sporządzona później notatka służbowa będzie nosiła klauzulę TAJNE „S” egz. pojedynczy. Czytając ją dzisiaj pomyślicie: dlaczego „tajne”, dlaczego „specjalnego znaczenia”, co tu jest do ukrywania? Na takie pytanie nie znajdziecie logicznej odpowiedzi. To specyfika tamtego czasu. Maj 1983 roku to właściwie początek, dopiero drugi rok (od 13 grudnia 1981) „stanu wojennego” dla jednych, „wojny jaruzelskiej” dla drugich. Godzina policyjna, totalny brak wszystkiego spowodowany „planową polityką niedostatku towarów”, że tak to określę (niech stoją w kolejkach po wszystko, to będą zbyt zmęczeni żeby rozrzucać ulotki i pyskować), strach przed zwolnieniem z pracy, inwigilacja, brak benzyny, obowiązek pracy do lat 45. Bardzo wyraźna polaryzacja polityczna i związany z nią podział społeczeństwa, dzielący nawet małżeństwa. Byli oni i my. A kim byli „oni”, zależało od tego, po której stronie się opowiedziałeś. Na ogół „my” to była miażdżąca większość społeczeństwa, a „oni” to byli ludzie władzy i z nią związani. Sądzę jednak, że dla „onych” to my byliśmy „oni”. Kończę, bo moje rozważania przeradzają się w bełkot, ale chciałem Wam, młodszym, uzmysłowić, w jakiej scenerii i atmosferze przebiegały wydarzenia z 23 maja 1983 roku, bo to właśnie mnożyło tajności i poufności, sięgając granic groteski. Ale tak było.

 

 

Zapada zmrok, codzienna krzątanina ulicy zamiera. Ludzie znikają w bramach domów i w oknach zapala się światło. Mężczyźni w pokoju pełnym dymu siedzą, chodzą, palą papierosy... Czekają!  Nikt nie zapala światła, nikomu oprócz starego nie wolno podejść do okna. „Nie wolno, żeby ktoś was zobaczył!” takie polecenie dostali we Wrocławiu od enigmatycznych „władz województwa”, więc czekają, aż miasteczko zaśnie. I czekają, aż skryje ich mrok, chociaż nie muszą wychodzić na zewnątrz, muszą tylko po schodach zejść do piwnic budynku, w którym już są, a właściwie do jednej konkretnej piwnicy. To piwnica starego człowieka – właściciela mieszkania, gdzie teraz siedzą. Stary człowiek był też właścicielem tajemnicy, którą ujawnił tamtym. Dlaczego? Tego się już nie dowiemy. Może pędził bimber (wszyscy pędzili) i złapali go, może handlował mięsem (były kartki) i złapali go, może jego syn, jeśli go miał, roznosił ulotki i złapali go. Może... W każdym razie z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że ujawnił swą tajemnicę – bo musiał. Już wcześniej przygotował wejście do podziemi dla przybyszów, wybijając dziurę w ceglanym murze. Tylko on, właściciel piwnicy i mieszkaniec tego budynku, mógł nie wzbudzając niczyich podejrzeń hałasować w piwnicy. Rozwalał ściankę, udając że rąbie drewno i rozbija co większe bryły węgla. Udało się. Wszyscy sąsiedzi słyszeli, jak się tłucze, ale najwyżej się dziwili: „Co wy, sąsiedzie, do zimy daleko, środek lata przecie”. I tyle, bo któż by się mógł spodziewać, że właśnie z piwnic ich, dobrze im znanego, budynku są jakieś wejścia do lochów pod miasteczkiem. Oczywiście, wszyscy mówili, że takie podziemia są, ale tak naprawdę nikt w to nie wierzył. I tak jest do dziś. Każdy mieszkaniec miasteczka potwierdzi istnienie podziemi, nie mając żadnych racjonalnych przesłanek na dowód swej tezy. „Lochy? pewnie, że są!” –  powiedzą, i pójdą borykać się z kłopotami zwyczajnego dnia, w którym nie ma miejsca na lochy, tajemnice i skarby. Po wielekroć tak jest – legenda jest silniejsza od rzeczywistości – rozmyślał stary. Może dlatego, że pierwsza jest barwniejsza od szarzyzny drugiej. Bywa przecież tak, że znajdzie się ktoś, kto zweryfikuje legendę i w świetle telewizyjnych jupiterów oznajmi autorytatywnie: „Niestety, mimo zastosowania najnowocześniejszych metod badawczych nie stwierdziliśmy istnienia jakichkolwiek podziemi pod miastem!”. Potem ten ktoś zniknie z ekranu, a po roku każdy zapytany odpowie: „Lochy? oczywiście, że są, nawet niedawno szukali!”. „I co?” – zapytasz – „Znaleźli?”. „Nie wiem, ale jak szukali, to na pewno są!” Sam fakt poszukiwań, cóż z tego, że negatywny, uwiarygodnił legendę. Stary uśmiechnął się do swych myśli. Dla niego to nie była legenda, inni może wierzyli, że „są” – on wiedział, że tak jest. Ten mur, który przedwczoraj rozwalał, stawiał we wrześniu 1945 roku, zaraz po tym jak zajął mieszkanie w tym budynku, a wkrótce potem odkrył i spenetrował dostępne z jednej z piwnic rozległe podziemia pod rynkiem miasteczka. Niewielkie, niziutkie wejście było zastawione zbitymi z desek półkami, na których stały weki. Zajął też tę piwnicę. Po co zamurował i zamaskował? Sam właściwie nie wiedział. Czas był niespokojny, ... na wszelki wypadek,... nigdy nic nie wiadomo. No i przydało się! Wykupił się tą informacją. Taka była umowa: pokaże, udostępni, mundurowi spenetrują, zamuruje i zapomni. Opłaca się, bo oni myślą, że tam coś jest, a stary wie, że nic. „Wchodziliście tam?” – pytali na samym początku. „Nie wchodziłem..., min się bałem... i szczurów. Bo ja się boję szczurów”. Uwierzyli..., chyba bardziej w te szczury. A jak polezą na końcu lochów przez te druty, to już ich sprawa. Dorośli są, i fachowcy – pomyślał.

 

 

Miasteczko zasypiało, zasypiał też powoli dom, w którym czekali. Czasem, rzadko, trzasnęły jeszcze drzwi, zatupały buty po schodach. „No, poszli spać albo siedzą przy telewizji, jeszcze zapalimy i ruszamy” – zdecydował wysoki w ortalionowej kurtce, sięgając po papierosy. Stary też sięgnął, zajrzał do pustej paczki, zgniótł ją i z niechęcią rzucił na stolik. Wysoki zauważył, wyciągnął papierosy w stronę starego. „Bierzcie, bierzcie” – mówi. „Mam dużo!” Stary wyciąga długiego „Carmena”1 z czerwonej paczki, ale wysoki zachęcająco potrząsa paczką, więc bierze jeszcze jednego, wkłada za ucho, „Dla brata w wojsku” – mówi z wymuszonym uśmiechem. A pies im mordę lizał – myśli. W końcu to nie pierwsze, i nie największe, upokorzenie w jego życiu. Pewnie, że masz dużo – myśli jeszcze – zawsze możesz sobie dokupić w „Savoyu”2. Jego miesięczny, kartkowy przydział już się skończył. Dwieście papierosów, pali „Sporty” – najtańsze, nie wystarcza. Palą w milczeniu. Wysoki skończył, zgniata niedopałek. „Pójdziecie teraz na dół, otworzycie piwnice i potem, jak nikogo nie będzie na korytarzu, machniecie ręką. Nie zapalajcie światła na korytarzu” – dodał. Głupi jakiś – pomyślał stary – światła nie zapalać, na korytarzu jak wkręcili żarówkę, to już po południu jej nie było. Zszedł na dół i zrobił, jak kazali. Nikt nie widział postaci cicho, w butach na gumowych podeszwach, przemykających  po schodach i znikających w piwnicy. Zamknęli za sobą drzwi i zaczęli sprawdzać latarki, jeden miał zwój liny. Stary wiedział, że nie będzie im potrzebna. Wysoki znowu zaczął mówić, widać było, że to on komenderuje: „Jak wejdziemy, to zamkniecie drzwi na kłódkę i pójdziecie do siebie. Wrócicie tutaj za dwie godziny…, powinno starczyć. Jak nas nie będzie, to będziecie przychodzić co pół godziny. Tylko żeby Was nikt nie widział, bo wiecie... – zawiesił głos – nasza umowa straci ważność” – postraszył. „Wy!” – zwrócił się do jednego z mężczyzn – „Idziecie pierwsi! My dziesięć metrów za wami”. Aha..., też się boicie..., jak ja w czterdziestym piątym – stary uśmiechnął się złośliwie. Ten, który miał iść pierwszy, pewnie saper, poświecił w dziurę „Tam podłoga jest dużo niżej, trzeba zeskoczyć.” Po kolei znikali w czeluściach. Stary zasunął otwór półkami, zamknął drzwi na kłódkę i wrócił do siebie na górę. Usiadł i wyjął zza ucha darowanego „Carmena”.

 

Penetracja – ciąg dalszy

Zdarzenia, które opisałem, to prawie prawda. Popuściłem nieco wodze fantazji, fabularyzując fakty zawarte w „Notatce służbowej...”, ale taka sprawa istnieje naprawdę. Tajemnicza, frapująca i, wydawało by się, nietrudna do wyjaśnienia, a jednak od roku 1995 niewyjaśniona, zawieszona jakby w czasie od lat już dziesięciu. Sprawa, na którą natykam się czasem przeglądając stare notatki i papierzyska, co zawsze kończy się taką samą konkluzją: „O, Sobótka... warto by się tym wreszcie zająć!” I tyle! I znowu nic! Wiec tym razem najpierw ją opiszę, a potem szybko zakończę, żebyście mnie nie ubiegli. I już! Piszę z lekką obawą, że zarzucicie mi, iż się powtarzam, bo przecież jeden z odcinków  „Klubu poszukiwaczy skarbów” poświęcony był temu tematowi. Ale minęło dużo lat, wyrosły nowe pokolenia poszukiwaczy skarbów i tropicieli tajemnic, więc nestor (czyt. zabytek) eksploracji, jak mnie niedawno ktoś nazwał, opowie całą sprawę raz jeszcze, dopóki w ogóle coś pamięta. To jest sprawa z tych, które wymagają odpowiedniej atmosfery i scenerii, więc... zaczekaj aż wszyscy zasną, wyłącz głupi telewizor, usiądź wygodnie w fotelu i przenieś się w czasie. Nie w legendarny rok 1945, a w czasy dużo późniejsze. Jest rok 1995. Miejsce akcji: miasteczko przytulone do podnóża góry. Ta góra to Ślęża, a miasteczko Sobótka – dawne Zobten. W małym pokoiku w Urzędzie Gminy, zajmowanym przez komórkę Obrony Cywilnej trwają porządki. Są potrzebne. Po 1989 sporo się zmieniło. Lecą do kosza jakieś chore broszurki instruktażowe jak się zachować w wypadku użycia przez nieprzyjaciela broni jądrowej. Na wszelki wypadek powiem Wam jak, przecież nigdy nic nie wiadomo. To było tak: jak niedaleko od Ciebie wybuchnie bomba atomowa, to nie należy patrzeć w tym kierunku, tylko położyć się nogami w stronę wybuchu i nakryć się płaszcz-pałatką, a jeśli jej nie macie, osłonić głowę rękami. Co się śmiejecie? Podobno pomaga! Jeszcze jakieś broszury, skoroszyty sprzed lat. Do kosza, do kosza! Wypadła na podłogę pożółkła kartka. Do kosza... zaraz, TAJNE „S” nie wolno wyrzucać..., co to jest? „Notatka służbowa spisana dnia 24 maja 1983 roku na okoliczność ...  i dalej... w godzinach od 22.15 do 0.30... po sforsowaniu wejścia w piwnicy...” – sami zresztą przeczytajcie.

 

 

I tak to się zaczęło, a potem nabierało  rozpędu. Bieg sprawie nadał Urząd Gminy Sobótka, wiążąc z przypadkowym odkryciem „Notatki służbowej...” nadzieje na wykorzystanie podziemnego ciągu starych piwnic jako atrakcji turystycznej mającej ściągnąć do miasteczka dodatkowe tabuny turystów i wycieczkowiczów.. (vide „Protokół...”). Władze gminne uznały, że mimo pewnych „niedoróbek” formalnych „...bardzo precyzyjne szczegóły w nich zawarte [w „Notatce...” – przyp. autora] świadczą o ich autentyczności...”. Taki podziemny ciąg lochów-piwnic to dla miasteczka żyjącego z turystów gratka nie lada, toteż nic dziwnego, że władze miasta podchwyciły temat, zawiadomiły kogo trzeba i nie trzeba i wkrótce powołano, jak za dawnych dobrych czasów, „Zespół badawczy do spraw...”, do którego weszli wszyscy krewni i znajomi Królika i jeszcze parę osób. Tak trochę ironicznie piszę, bo gremia, których zadaniem jest działanie, a które zbyt rozbudowano, stają się na ogół do tego działania niezdolne i drepczą w miejscu. Pozwalam sobie na ironię, a później zrobiłem to samo. Powołałem zespół w składzie Wojciech Stojak – i na tym się właściwie skończyło, zespół w składzie Wojciech Stojak nawet nie zadreptał, tylko stanął w miejscu i tak stoi do dziś. Ad rem! Powołany zespół rozpoczął działalność zebraniem i ustaleniami, które oczywiście zaprotokołowano. Czytając zamieszczony poniżej „Protokół ze spotkania dotyczącego odkrycia wejścia do podziemi w Sobótce” z dnia 27 kwietnia 1995 roku trudno się oprzeć wrażeniu, że uczestnikami spotkania nieco zawładnęła  atmosfera poszukiwań, tajemnic i skarbów. I nie dziwota. Poszukiwanie, tropienie, polowanie, nieważne czego i na co, to ciężka choroba i rzadko uleczalna. Wiem, bo sam choruję. Zamieszczony niżej protokół powstał w Urzędzie Gminy Sobótka. Obrona Cywilna sporządzała własne; czy pozostałe instytucje, których przedstawicieli powołano do zespołu badawczego, również – nie wiem. Ponieważ inne protokoły zawierają właściwie to samo, ograniczę się do tego jednego. Czytajcie:

 

 

 

 

 

Tego typu spotkań i ustaleń było więcej, ale wszystkie podobne, wobec czego nie ma sensu ich przytaczać. Nieoficjalnymi kanałami udało mi się ustalić, że brak wyników wizji lokalnej (vide przedostatni akapit protokołu) spowodowany został bardzo prozaicznymi przyczynami. Oficjalnie działającego zespołu badawczego nie wpuszczono do podejrzanej piwnicy. Tak po prostu. Jak śmieli?! Ano śmieli, bo widzicie, to był już rok 1995, sześć lat po „przewałce” w 1989 i w Polsce prawo własności zaczęło zdobywać prawo obywatelstwa. Przedtem wystarczyłoby krótkie polecenie: „Otwórzcie piwnicę i wracajcie do siebie” – dziś nie. O ile mi wiadomo, drugiej próby wejścia do piwnic nie było. Dlaczego? Może dlatego, że trudno było zebrać wieloosobowe gremium. Może dlatego, że nie było pomysłu, jak zmusić właścicieli piwnic do ich udostępnienia. Może dlatego, że zbliżał się okres urlopów. Może z innych przyczyn. W każdym razie początkowy impet słabł, słabł, aż  zamarł. Członkowie  zespołu powrócili do swych codziennych obowiązków i de facto zaprzestali działań prowadzących do wyjaśnienia sprawy sobóckich podziemi, mimo iż zespół nie został oficjalnie rozwiązany. Znałem już całą sprawę, znałem treść TAJNEJ „S” notatki służbowej, ale mogłem tylko „chodzić, siedzieć, palić papierosy i pić stygnącą w miarę upływu czasu herbatę”. Musiałem czekać! Dlaczego? Bo tak długo, jak długo działał oficjalny zespół badawczy, żaden indywidualny lub nawet zrzeszony w jakimś stowarzyszeniu tropiciel tajemnic nie miał najmniejszych szans włączenia się do poszukiwań – to jest oczywiste. Dopiero gdy bezruch oficjalnego „ciała” trwał ponad rok, odważyłem się zwrócić do władz Sobótki z propozycją zajęcia się tą sprawą, jako że powołany przed rokiem zespół tymczasowo zaniechał działań.

Zwróciłem się pisemnie, odpowiedź była ustna: „Niech Pan próbuje”. Taka forma odpowiedzi była zrozumiała, przecież oficjalnie wciąż działał oficjalny zespół. No to zacząłem próbować. W prywatnym wykonaniu cały „zespół badawczy” składałby się pewnie z trzech osób, z których jedna byłaby potrzebna tylko „do towarzystwa” – to nie był problem. Na podstawie „Notatki...” sporządziłem rysunki w skali 1:500, bo ściągnąłem plany sytuacyjno-wysokościowe Sobótki właśnie w takiej skali. Zrobiłem dwa: rzut poziomy i przekrój pionowy. Oba plany zamieszczam poniżej, a ponieważ w druku rzadko udaje się zachować skalę, namaluję Wam dodatkowo podziałkę liniową. Nałożyłem moje rysunki na plan Sobótki i coś tam wyszło.

 


 

Długi, opadający w dół tunel jest najprawdopodobniej usytuowany pod jedną z ulic okalających sobócki rynek. Bazując na dużych deniwelacjach w podziemiach możemy mieć pewność, że tunel biegnie generalnie w kierunku zbliżonym do północy, ponieważ w tym kierunku opada teren w okolicy rynku. Prawdopodobnie całość podziemi jest płytko, bo wszystkie opisane w „Notatce…” pomieszczenia mają cechy zwykłych piwnic. Do zrobienia pozostała już tylko jedna rzecz. Ustalenie, z której piwnicy w wytypowanym budynku jest wejście do podziemi. Proste jak drut? Pozornie, choć wiedziałem, który to dom. Ze względu na usytuowanie budynku na stoku w grę wchodziły tylko dwie zewnętrzne ściany budynku, do których mogły przylegać nawet cztery piwnice należące do różnych lokatorów i… stanąłem dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zacięła się machina oficjalna. Jak się dostać do piwnic? Przecież się nie włamię, muszą się zgodzić właściciele. Mało „dostać”, muszę podejrzane ściany odsłonić do posadzki, żeby wypatrzyć ślady zamurówki z roku 1983, cytuję: „Postanowiono trwale zabezpieczyć wejście do tych piwnic aby uniemożliwić ich penetrację przez osoby niepowołane...” Nieźle to zrobiono, „...całkowita blokada wszelkich na ten temat informacji...” również okazała się skuteczna. Pod podejrzaną ścianą może leżeć np. węgiel, mogą stać ciasno poupychane rupiecie, może stoi, jak przed laty, regał wypełniony od góry do dołu wekami? Jak namówić właściciela, by pozwolił na demolkę jego uładzonej piwnicy? Oczywiście trzeba ujawnić całą sprawę. Ale oni na pewno mają syna, wnuka, brata lub przyjaciela i pomyślą „Sami wejdziemy” – i wygonią. Wiem! Jest wyjście! Pieniądze! Trzeba zapłacić. Ale jak ja zaoferuję pięć baniek (wtedy były jeszcze „bańki”, czyli miliony, dzisiaj, po denominacji – sto złotych), to pomyślą, że tam jest skarbów za pięćdziesiąt – i wygonią, jak zaoferuje dziesięć, to pomyślą, że jest za sto – i wygonią. Takie sytuacje „przerabiałem” już kilkakrotnie w innych miejscach, przy innych sprawach. A poza tym ja nie mam ochoty „dopłacać do skarbów”, a sponsorów jakoś nie widać. Co robić? Jak to załatwić? Poprzednia, nieudana próba wejścia do piwnic przez oficjalny zespół badawczy jeszcze bardziej utrudniła sprawę… I tak, jak uprzednio wspomniałem, na tym zastanawianiu się, co robić, zespół badawczy w składzie Wojtek Stojak zadreptał w miejscu i drepcze do dziś.

 

 

Coś tam jednak zrobiłem. Udało mi się przekonać władze gminy, że ujawnienie tajemnicy z pewnością nie zainicjuje lawiny dzikich penetracji i nie zakłóci prac zespołu badawczego, bo to nie jest sprawa, którą można załatwić w nocy łopatką saperką. A istnieje możliwość, że jeszcze ktoś zna wejście, że oficjalne upublicznienie informacji zwolni go z obowiązku zachowania tajemnicy i może wszystko ujawnić, nie ponosząc żadnych konsekwencji. Może istnieje „siódmy człowiek” i zacznie mówić. Może właściciele piwnic przekonają się do ich udostępnienia. Jakaś szansa istniała. Poświęciłem temu tematowi cały odcinek „Klubu poszukiwaczy skarbów” ujawniając treść „Notatki...”. Telewizja wyemitowała program i... nic! Ani jednego telefonu. Ani kroku do przodu. W obawie przed niepowodzeniem ciągle nie mogłem się zdecydować, by pójść do feralnego budynku i poprosić: „Wpuśćcie mnie do piwnicy, bo chcę... itd.”, więc próbowałem zacząć niejako „od tyłu”. Wespół z sobócką Obroną Cywilną weszliśmy do nieużytkowanego, najniższego poziomu piwnic pod budynkiem Urzędu Gminy, który stoi na rynku, a więc wg „Notatki...” nad systemem podziemi. A nuż?

Wykute w skale, częściowo obmurowane piwnice – korytarze dawnej restauracji, kiedyś zapewne pełne trunków czekających w chłodzie podziemi na klienta. Dziś opuszczone, smrodliwe korytarze i walające się w wodzie puste butelki sprzed lat. Te opuszczone korytarze zaczynają się prostokątnym pomieszczeniem bez posadzki, do którego schodzi się po paru schodkach. Zawalone jest żużlem z gminnego pieca nie wiadomo na jaką głębokość. W jednym rogu jest coś, co może być początkiem schodów w dół. Czy jest? Nie sprawdziliśmy. Planowałem kopanie i wywózkę tego żużla, ale jakoś tak... zeszło. Dziś wszystko jest z powrotem zamurowane i otynkowane. Parę osób wie, gdzie te piwnice są i że są. Wszystkie jeszcze żyją. A potem... potem zostanie tylko „Notatka służbowa...” i ten artykuł, nie wiadomo – prawdziwe czy wymyślone?

 

 

 

PS. Potrzebny jest ten „pees”. Personalia „Starego” są nam nieznane. Obrona Cywilna nie tyle ustaliła, co przypuszcza, że mógł to być pierwszy kowal z Sobótki. Dwie osoby „urzędowe”, w tym ta, która sporządziła notatkę, nie żyją. Ale w penetracji podziemi brało udział pięć osób o znanych, wymienionych w protokole personaliach, a jednak nie udało się ani mnie, ani OC nie tylko ich odnaleźć, ale nawet ustalić, czy istniały. Prawdopodobnie były to tzw. „nazwiska operacyjne”, tzn. fikcyjne nazwiska nadawane funkcjonariuszom oddelegowanym do działań daleko od swojego stałego miejsca zamieszkania i pracy. Taki system funkcjonował podczas stanu wojennego. Dziennikarska rzetelność każe ujawnić jeszcze coś. Po pewnym czasie w sobóckim urzędzie gminnym zaczęto dopuszczać możliwość mistyfikacji, chociaż bez sugestii, kto i po co właściwie. Całość ma jeszcze jeden słaby punkt. Na urzędowej pieczątce umieszczonej w lewym górnym rogu „Notatki…” brak numeru telefonu. Dlaczego?



1 „Carmen” – całkiem dobre papieroski z dawnych lat, swego czasu najlepsze.

2 „Savoy” – milicyjny lokal z dancingiem przy pl. Kościuszki we Wrocławiu.