200 lat temu. Francuzi nadchodzą!

Autor: Andrzej Nieuważny

Aż do Napoleona kontakty polsko-francuskie były rzadkie i naskórkowe. Nieliczni przedstawiciele polsko-litewskich elit odwiedzali Wersal i Paryż, a pojedynczy wręcz dworzanie lub podróżnicy znad Sekwany i Rodanu zapuszczali się nad Wisłę czy Wilię, spisując potem pamiętniki o pobycie w dziwnym kraju. Zdarzały się oczywiście momenty intensywniejszych kontaktów, jak choćby w czasach poślubionej przez dwóch Wazów królowej Marii Ludwiki, za którą ściągnął do Warszawy liczny dwór. Jednak i tu mówimy co najwyżej o dziesiątkach przybyszów.

Kolejną większą grupą Francuzów na naszych ziemiach byli wygnani przez rewolucję emigranci, najczęściej szlachcice, którzy w zwartych i uzbrojonych oddziałach stacjonowali przez ponad rok na Wołyniu, a w rozproszeniu i przez lata – w setkach polskich i litewskich dworów. Wśród tych dworskich rezydentów znalazło się wielu księży, uczących szlacheckie dzieci języka europejskiej elity. W pruskiej po trzecim rozbiorze Warszawie (a potem w Mitawie) gościł incognito brat ściętego Ludwika XVI, przyszły Ludwik XVIII.

Wspomnienie o emigrantach zgasło w 1806 r. wraz z nadejściem na ziemie zaboru pruskiego napoleońskiej Wielkiej Armii. To właśnie masowa "turystyka militarna" pozwoliła na kontakt 150 tys. Francuzów z milionami mówiących po polsku, niemiecku i żydowsku cywilów.

 

 

Idylla wyzwolenia

Obecność Francuzów nad Wisłą to czysty przypadek. Gdyby po strasznej klęsce w równoległych bitwach rozegranych 14 października 1806 r. na polach pod Jeną i Auerstaedt król Prus Fryderyk Wilhelm III zachował się tak jak rok wcześniej jego "brat" (władcy zwracali się wówczas do siebie Mon Frère) – cesarz Austrii Franciszek, Wielka Armia nie zawitałaby w Poznaniu, Warszawie, w Prusach Wschodnich i nad Niemnem. Jednak Hohenzollern nie wziął przykładu z Habsburga, który zaraz po Austerlitz podpisał pokój ze zwycięskim Napoleonem. Uparte pruskie NEIN! przedłużyło wojnę o 8 miesięcy i zaprowadziło francuskie orły do wrót Litwy i Cesarstwa Rosyjskiego.

Po klęsce jenajskiej państwo Fryderyka Wilhelma III waliło się szybko. Już 26 października cesarz Francuzów był w Berlinie, a królewska para uciekła do Prus Wschodnich. W trzy dni później garść jazdy francuskiej gen. Lasalle’a skłoniła do kapitulacji potężną twierdzę szczecińską.

Do końca wojny było jednak daleko. Ku Wiśle ciągnęło 100 tys. sprzymierzonych żołnierzy rosyjskich, co przedłużało opór Prusaków i zmuszało Wielką Armię do przejścia Odry i wkroczenia na ziemie byłej Rzeczypospolitej. Podjęcie sprawy polskiej stało się dla Napoleona koniecznością – tak ze względów wojskowych, jak i w perspektywie rokowań z Rosją i Prusami. Dla organizacji wojska cesarz ściągnął z Włoch do Berlina Jana Henryka Dąbrowskiego, który wraz z Józefem Wybickim, w przeddzień zajęcia Poznania (3 listopada 1806 r.), wezwał rodaków do broni słowami Napoleona "obaczę, jeżeli Polacy godni są być narodem".

 

 

Jazda marszałka Murata 27 listopada wjechała do Warszawy, witana z entuzjazmem przez większość polskich elit, które dotąd nawet nie marzyły o końcu porozbiorowej smuty. Francuzów traktowano po królewsku. Jak pisze Anna z Tyszkiewiczów Potocka-Wąsowiczowa "kłócono się o nich, wyrywano ich sobie, licytowano się, kto ich lepiej przyjmie. Ci mieszczanie, którzy nie umiejąc po francusku, nie mogli używać słów, posługiwali się niemym językiem, wspólnym wszystkim krajom, i oznakami wesołości, uściskami rąk, wybuchami radości dawali swoim gościom do zrozumienia, że ofiarowują im z całego serca wszystko, co mają w domu, łącznie z piwnicą".

Z czasem przyszło otrzeźwienie, a nadejście dziesiątków tysięcy niekarnych żołnierzy, którzy traktowali Polaków jak mieszkańców pobitych Prus, dało się powszechnie we znaki. W raportach co uczciwszych francuskich dowódców pojawiły się nawet wątpliwości, czy są wyzwolicielami, czy okupantami. Jak pisał kronikarz tamtych czasów, autor Estetyki Miasta Stołecznego Warszawy Antoni Magier "W traktierni piekło, nie podoba się Francuzowi potrawa, rzuca ją za okno razem i z talerzem; nieprędko mu jeść dają – tłucze, co ma przed sobą. Niejeden, chociaż nie Francuz, po francusku łaje, wymyśla krajowi. obyczajem, gani wszystko co w Polscze".

Słowem, sumuje Magier "kogo spotkasz na ulicy smutnego, strapionego lub kobietę łzami zalaną, pewnym jesteś, iż to jest właściciel lub właścicielka domu, żaląca się na Francuzów. A ten tylko wesoły, co nie posiadając własności przebywa na bilarze [czyli bilardzie – A.N.] lub w kawiarni, tam zatopiony w pismach publicznych razem z Francuzami w bitwach postępuje, bije Moskali, a przeglądając mapy liczy zwycięstwa".

 

 

Nadzieja, że te zwycięstwa zmienią niezmienną – jak wydawało się jeszcze jesienią – porozbiorową sytuację Polaków, pozwalała znosić trudnych gości. Dla pobudzenia ducha publicznego część dział wziętych w pościgu za Rosjanami lub w bitwach pod Pułtuskiem i Gołyminem (26 grudnia 1806 r.) wystawiono na publiczny widok przed Pałacem Krasińskich. Od stycznia 1807 r. obradował tam tymczasowy rząd państwa bez nazwy, określanego przez Napoleona jako "ziemie polskie na królu polskim zdobyte". Aż do Tylży cesarz unikał bowiem wszelkich deklaracji, by nie wiązać sobie rąk obietnicami. Układał się już wszak z Prusami o zawieszenie broni, a do tego pokój z Rosją był nieuchronny. Sprawa polska była ważnym narzędziem nacisku, ale jednak przede wszystkim narzędziem...


Zwycięskie obdartusy

Kolejne korpusy Wielkiej Armii rozlewały się po ziemiach zaboru pruskiego. Po przebyciu ponad tysiąca kilometrów wojsko było zmęczone i często głodne, a konie żywiono nawet słomianą strzechą. W zimowych warunkach i w biednym kraju napoleońska zasada, iż wojna żywi wojnę, czyli żołnierze żyją kosztem cywilów, oznaczała nędzę i jednych, i drugich. Zaopatrzenie nie nadążało za sunącymi na wschód 150 tys. żołnierzy. Weterani wspominali o nawet 8-dniowych przerwach w zaopatrzeniu.

Pamiętajmy, że kampania zimowa 1806/1807 r. odbywała się w ekstremalnie trudnych warunkach. Bitwy pod Pułtuskiem i Gołyminem żołnierze tak francuscy, jak rosyjscy zapamiętali jako horror, termin zaś la boue de Pultusk (pułtuskie błoto) wszedł do słownika napoleońskich weteranów.

Marsz przez błotniste – mimo grudnia – Mazowsze na zawsze pozostał w pamięci gwardzisty Jean-Rocha Coigneta: "oto i piasek, który zapada się pod stopami, wypuszczając na powierzchnię wodę i my, uwięzieni w ruchomych piaskach po kolana, zmuszeni do przywiązywania butów sznurkami do podbicia. Jednak przy wyrywaniu nogi z błocka sznurki pękały i but zostawał w błocku. Należało tylną nogę wyrwać jak marchewkę i dać nią krok do przodu, następnie zaś oburącz wyrwać drugą i też ją pchnąć; karabiny nosiliśmy na pasach, by mieć obie ręce wolne. I taki manewr powtarzaliśmy ciągle przez dwa dni". Dochodziło nawet do samobójstw skrajnie wyczerpanych żołnierzy, co nie zdarzyło się od kampanii egipskiej 1798 r.

 

 

Przyzwyczajeni do rosłych grenadierów pruskiego króla, miejscowi przyglądali się ich zwycięzcom. Jak zapisał Franciszek Gajewski, "nadzwyczajnie zadziwiała nas piechota francuska, złożona ponajwięcej z ludzi małych, a krępych, wyglądających jak dzieci w porównaniu do pruskich żołnierzy, ale ruchliwych, wesołych i pełnych życia". Zagadnięty francuski generał ocenił swych żołnierzy bon motem: "mali to oni są, ale bitwy wygrywają duże". Polski żołnierz tak opisał Francuzów: "Daliśmy właśnie miejsce piechocie walecznego Moranda, którą widz rzeczy nieświadomy wziąłby raczej za hołotę uciekającą w nieładzie z pola bitwy, niż za wojska postępujące naprzód. Szła ona w dziwnym zamieszaniu – zbłocona aż do kolan, w płaszczach różnego kroju i koloru, w kapeluszach stosowanych zmoczonych tak od deszczu, że im skrzydła na ramiona opadały, inni w czapkach niemieckich i polskich chłopów, podobniejsi do włóczęgów jak do żołnierzy. Nieświadomy, powtarzam, rozpaczałby o losie bitwy, po takich pułkach obszarpanych i nie zdających się nawet mieć wyobrażenia co to jest szyk bojowy? a niedoświadczony wódz nie śmiałby może niemi uderzyć na zajęcze wojsko Neapolu. Lecz potrzeba ich było widzieć przed obliczem nieprzyjaciela. Ta nikczemna hołota, te niedorostki po większej części zginając się prawie pod ciężarem swych karabinów, za danym znakiem w oka mgnieniu formowały straszne szeregi i każdy stawał w swoim plutonie uważając na skinienia dowódcy".


Żywić i leczyć!

Miasta w oczywisty sposób zamieniły się w garnizony. Specjalna rola Warszawy, w której Napoleon spędził 4 dni w grudniu 1806 r., a potem – po bitwie pod Pułtuskiem – cały styczeń, pozwalała cieszyć się karnawałem. Kwitło francusko-polskie życie towarzyskie (w tym romansowe, wspomnijmy Marię Walewską), nastąpił najazd dyplomatów. O wojnie przypominały jednak ciągnące spod Pułtuska i Gołymina (wg Gajewskiego) "długie sznury wozów rannymi napełnionych" oraz kolumny jeńców rosyjskich. Magier wspominał te same furgony wypełniające stolicę po bitwie pułtuskiej, które "zwożą rannych do miasta, kto rano z domu wyszedł, znalazł na drodze kawał ręki lub nogi co z woza wypadła. Gdzie tylko dom obszerny, już jest w nim lazaret; główny zaś w pałacu Pruszaka, gdzie teraz jest ratusz; tam tysiące wymiera to z ran, to z głodu lub niedozoru, komisarze wojenni się bogacą, lekarze, felczery, aptekarze. Nakaz łóżek z pościelą do szpitalów w liczbie nieskończonej, dostarcza ich po kilka właściciel domu, lokator i kto tylko jest w stanie". Po mieście snuły się tysiące rannych i ozdrowieńców.

 

 

Wyjątkowo mało szczęścia miał Toruń, który ze względu na położenie i bezcenny dla Napoleona most na Wiśle stał się głównym ośrodkiem zaopatrzenia Wielkiej Armii, a po bitwie pod Preussisch Eylau (czyli Iławką – 8 lutego 1807 r.) jednym wielkim szpitalem.

Wdarcie się w grudniu 1806 r. do miasta tysięcy głodnych i zmarzniętych żołnierzy oraz postoje przywykłych do dysponowania cudzą własnością sztabów sprawiły, że właścicieli usuwano z domów, a ich dobra grabiono. "Wzięto lub rekwirowano od wszystkich obywateli co się tylko znalazło", narzekano w dokumentach tworzących grube tomy zestawień, dowodów rekwizycji i pokwitowań wszelkiej maści oraz zażaleń. Francuzi rekwirowali bowiem wszystko – materiały budowlane, podwody, drewno opałowe, świece, bieliznę, koszule, wierzchnią odzież, żywność, naczynia – lista jest długa. Ci, którzy czekali na żołnierzy Napoleona, narzekając na pruski, żarłoczny fiskalizm, stwierdzić musieli szybko, że mieścił się on jednak w granicach prawa, nowa epoka zaś prawa deptała.

Toruń wyznaczony został na centralny punkt sanitarny armii w tydzień po krwawej bitwie pod Iławką. Ranni i chorzy znaleźli się w ratuszu, a do miasta skierowano niemal wszystkich lekarzy wojskowych. W marcu 1807 r. w liczącym 7 tys. mieszkańców mieście było 4600 rannych i chorych (trzecia ich część chorowała na dur), toteż wraz z żołnierzami garnizonu liczba żołnierzy co najmniej równoważyła liczbę miejscowych. Tłumy zawszonych, rannych, a do tego często głodnych żołnierzy snuły się po ulicach, roznosząc choroby. Ujrzał ich ze zgrozą przybyły 26 lutego na inspekcję naczelny chirurg armii Pierre Percy. Miasto było tak przepełnione, że kwaterę otrzymał dopiero po awanturze u komendanta garnizonu, ale nawet generał nie był w stanie zdobyć paszy dla koni.


To ma być ojczyzna?

 

To pytanie, nawet jeśli nie zadane wprost, pojawia się w pamiętnikach napoleońskich weteranów polskiej kampanii. Znajdziemy w nich błoto i zimno, biedę i brud chat, ale i bogactwo pałaców. Jak zanotował Jean-Pierre Bial: "akurat znajdziecie w Polsce dobre schronienie! Co prawda w każdej wiosce jest jakiś baron, ale u niego miejsce zajmują wyżsi oficerowie. Reszta to chałupiny zamieszkane przez biedotę". A to właśnie ta biedota, w 80% chłopska i dość obojętna na patriotyczne uniesienia elit, musiała przyjąć na siebie większość niewygód po najeździe na ich okolicę dziesiątków tysięcy żołnierzy.

Ziemie polskie nie podobały się Francuzom, w opisie Pułtuska Marcellin de Marbot tłumaczy, że pisze "miasto" – "jeśli można tak nazwać powikłany stek haniebnych bud zamieszkałych przez brudnych Żydów; ale prawie wszystkie mniemane miasta polskie są tak zbudowane i zaludnione, gdyż panowie wielcy i mali mieszkają ciągle na wsi, gdzie ciągną dochody ze swych dóbr, używając do tego swych chłopów".

Przez miesiące wspólnego bytowania wojskowych i cywilów wzajemne stosunki musiały się jakoś ułożyć. Mimo różnic kulturowych widocznych np. w stosunku do religii ("z tego, co rzekł mi proboszcz z Kórnika wygląda, panie komendancie, że pańscy żołnierze zrobili sobie rozrywkę z kościelnych dzwonów. Ponieważ ich bicie zupełnie zdezorientowało miejscowych, proszę o pilne zlikwidowanie nieporządków" – pisał jeden z wyższych oficerów), chłopska w większości Wielka Armia rozumiała troski i zajęcia miejscowych gospodarzy. Rozumiała, ale nie zawsze szanowała, skoro wojna narzucała swoje prawa.

Stosunków nie ułatwiała bariera językowa, toteż wielu weteranów zapamiętało klasyczny dialog: "Kleba! [czyli chleba – Francuzi nie wymawiają "h", a "ch" czytają jako "k" – A.N.] Ni ma kleba! Wody! Ni ma!" Rozmówki te były w armii tak znane, że nawet gwardia zaczepiała Napoleona okrzykiem "Papa, kleba!", na co on łobuzersko odpowiadał "Ni ma!"

 

 

Szczególnie fascynowali Francuzów Żydzi, których czarne stroje i brody zniknęły już niemal z francuskiego krajobrazu. Żołnierze skarżyli się na wszechobecność i spryt handlarzy wyciągających od nich żołd, rozumieli jednak, że bez Żydów nie mogliby nawet marzyć o porządnym zaopatrzeniu.

Albowiem ludzie jednak jakoś się żywili, za to prawdziwym wyzwaniem stało się utrzymanie dziesiątków tysięcy rozrzuconych po wsiach i miasteczkach koni. Jak zanotował Alfred-Armand de Saint Chamans "los koni były gorszy od ludzkiego; po wyczerpaniu niedużych zapasów paszy w tym zrujnowanym kraju, musieliśmy karmić je – i była to jedyna strawa – posiekaną słomą ze strzech. Po wyczerpaniu i tego smutnego i ostatecznego źródła wyżywienia, większość koni padała z głodu i wycieńczenia. Mówię tu tylko o koniach pociągowych artylerii i taborów, które musieliśmy trzymać do dyspozycji korpusu". Wielu żołnierzy wspomina o karmieniu koni "racją dachową", a August Petiet zapewnia nawet, że również i słomę ze strzech przydzielano z oficjalnego rozdzielnika.

Armia ratowała się jak mogła, a mogła wyłącznie kosztem miejscowych. Przytoczmy wymowny rozkaz dzienny z 30 kwietnia 1807 r., wydany przez marszałka Soulta zbulwersowanego tym, że "żołnierze korpusu zapomnieli się do tego stopnia, iż nie tylko pasą konie na zasianych zbożem polach, podczas gdy mogą to robić na łąkach, ale i zabierają nieszczęsnym mieszkańcom, którym powrót pogody umożliwia prace polowe, ich zwierzęta gospodarskie, konie, a czasem nawet zboże na zasiew". Opisaną przez Soulta sytuację z okolic pruskiego Morąga można rozszerzyć na wiele regionów, które w tym czasie musiały znosić szykującą się do ostatecznego ciosu Wielką Armię.

 


Złe wspomnienia

Pierwsze masowe spotkanie polsko-francuskie nie zostawiło najlepszych wrażeń. Na ziemiach Księstwa Warszawskiego, które ostatni oddział Francuzów (z III korpusu marszałka Davouta, skądinąd rygorystycznie przestrzegającego porządku) opuścił we wrześniu 1808 r., pozostało wspomnienie żarłocznej, obcojęzycznej masy. Jedynie elity kojarzyły francuski "najazd" ze zmianą polityczną – utworzeniem Księstwa, przyjętego zresztą powszechnie z rozczarowaniem. Dla chłopstwa było to szczególnie ciężkie doświadczenie, którego ślady długo przetrwały w folklorze.

Także z drugiej strony hasło Pologne kojarzyło się zrazu jak najgorzej. Ciągnący w końcu 1807 r. za Pireneje szwoleżer napoleońskiej gwardii Kazimierz Szpotański zapamiętał nieprzychylność Francuzów, "zwłaszcza tych, którzy wrócili z Polski, gdzie cierpieli niedostatek i mieli niewygodne kwatery u naszych chłopów, bez wina, wódki i chleba białego, do którego oni są przyzwyczajeni, bo razowego wcale nie znają". Zaczepki i szyderstwa francuskie ("Polonais kleba! Ni ma kleba!") prowadziły do bójek i wedle pamiętnika "nieraz w marszu gdy [...] zaczęli krzyczeć na nas, niejeden miał przeciętą jadaczkę pałaszem. Jechaliśmy kłusem, aby ich prędzej minąć".

Do zmiany stereotypu Polaka trzeba będzie lat, dramatu kampanii rosyjskiej, śmierci pod Lipskiem ks. Poniatowskiego (już jako marszałka Francji), a zwłaszcza decyzji naszego wojska o pozostaniu przy słabnącym sojuszniku aż do końca. Wraz z upływem czasu zatrą się wspomnienia o polskiej biedzie i błocie oraz francuskiej arogancji. Nad Wisłą pozostanie pamięć o dzielnych wyzwolicielach bijących zaborców "za naszą i waszą", a nad Sekwaną trwałe będzie wspomnienie o wiernych Francji nieustraszonych Polakach, idących z Napoleonem na wygnanie na Elbie. Ze wszystkich francuskich pokoleń to dla "napoleońskiego" właśnie hasła Polonais czy Varsovie będą znaczyć najwięcej. Ta "dobra" pamięć pomoże otworzyć francuskie drzwi kolejnym falom polskiej emigracji...