Globalne implikacje powstania warszawskiego

Autor: Adam Witek

Odkąd Islam i Mongołowie uczynili z naszego kontynentu izolowany politycznie przylądek, Europa stała się sama dla siebie źródłem kryzysów politycznych. Szczególnie charakterystyczne dla historii nowożytnej Europy są rozległe kryzysy polityczno-militarne, obejmujące znaczną jej część lub nawet prawie cały kontynent. Inną cechą tych kryzysów jest ich periodyczność. Wybuchają co sto, sto pięćdziesiąt lat, trwają po kilkadziesiąt lat, niosąc Europie spustoszenia wojenne i dziesiątkując ludność, a po ich zakończeniu kontynent cieszy się względnym spokojem, przerywanym tylko lokalnymi konfliktami.

Chronologicznie pierwszy kryzys tego typu nastąpił w czasach wojny stuletniej. Drugi to wojna trzydziestoletnia i siedemnastowieczny kryzys kontynentu w ogólności. Rewolucja francuska i wojny napoleońskie w latach 1789–1815 to kolejny zły czas dla ludzkości, poprzedzający okres bezprecedensowej prosperity wieku XIX. W zasięgu współczesnej pamięci historycznej pozostaje „trzydziestoletnia wojna dwudziestowiecznej Europy” w latach 1914–1945, tylko z racji braku perspektywy historycznej opisywana jako dwie wojny światowe – w końcu termin „wojna stuletnia” powstał dopiero w XIX wieku...


Podwórze „Domu Technika” (kwatera Pułku NSZ „Sikora” – pchor. „Tarnowski” Stanisław Wład w zdobytych na Poczcie Głównej wojskowych butach Wehrmachtu i ze zdobycznym karabinem. Fot. Jerzy Kokczyński

 

Inną cechą charakterystyczną tych kryzysów jest ich finał, który niekiedy bywa zaskakujący i wbrew logice dotychczasowych wydarzeń, ale trzeba pamiętać, że te ostatnie akordy kryzysu wyznaczają kształt porządku po jego zakończeniu. Polityczne status quo w okresie pokoju jest prawie zawsze definiowane przez wydarzenia, które współczesnym niekoniecznie jawią się jako decydujące. Żeby nie być gołosłownym: wojna stuletnia trwała przeszło sto lat, praktycznie likwidując polityczny system zależności wasalnych Europy i pozbawiając znaczenia klasę rycerską. Epidemia „czarnej śmierci” w okresie tego kryzysu pozbawiła życia co trzeciego mieszkańca kontynentu, w konsekwencji załamując system cechowy wytwarzania dóbr, ukształtowany jeszcze w okresie Cesarstwa Rzymskiego. Ale w pamięci historycznej pozostaje Joanna d’Arc i jej legenda. Legenda, która dzięki dość przypadkowej śmierci bohaterki (ostatecznie miała szereg innych okazji, aby zginąć) położyła się na długie wieki cieniem na stosunkach angielsko-francuskich. Siła epizodycznych, w końcu, działań Dziewicy Orleańskiej polegała na ich lokalizacji w czasie pod koniec kryzysu.

Niekiedy kształt porządku po kryzysie jest dziełem świadomych swoich działań dyplomatów, ale ich wysiłki intelektualne zawsze pozostają funkcją ostatnich wydarzeń kryzysu, choćby nawet uczestnicy kongresów pokojowych tego nie zauważali.

Kongres wiedeński kończył kryzys wojen Republiki Francuskiej i wojen napoleońskich. Europa pozostawała w stanie wojny przez 25 lat. Kolejne koalicje anty-napoleońskie kosztowały życie kilku milionów swoich żołnierzy, mobilizując kilkusettysięczne armie w skali pojedynczych kampanii.

Wydawałoby się, że ci, którzy wnieśli największy wkład w pokonanie Napoleona – Rosjanie i Austriacy, będą decydować o losach Europy, dyktując swoje warunki na kongresie pokojowym. Tymczasem ich stanowisko zostało skutecznie zrównoważone przez Brytyjczyków i Prusaków, ponieważ ostatnim akcentem militarnym była bitwa pod Waterloo, akcentująca ponad miarę wysiłek militarny Brytyjczyków. Ale największymi beneficjantami tego epizodu zostali Prusacy, którzy praktycznie wszystkie zmagania z Napoleonem przegrali, a co do ich udziału w bitwie pod Waterloo historycy wojskowości do dziś toczą spory. Ich szczęście polegało na tym, że znaleźli się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu w okolicach zwycięskich Anglików (a z całą pewnością byli pod Ligny).


Po kapitulacji: grupa żołnierzy z plutonu „Sikory” w składzie kompanii „A” batalionu osłonowo-ewakuacyjnego przed obchodem patrolowym. Od prawej: pchor. Jan Podhorski („Zygzak”), pchor. NN („Bożym”), kpr. Waldemar Jachimowicz („Szczapa”), NN. Klęczą od lewej: ppor. Henryk Czapczyk („Mirski”), NN. 5–6 X 1944 r. Fot. Henryk Świercz „Świerszcz”

 

Najbliższy chronologicznie okresowi napoleońskiemu jest kryzys „wojny trzydziestoletniej dwudziestowiecznej Europy” – lata 1914–1945. Istnieje także szereg analogii historycznych pomiędzy tymi kryzysami, żeby wymienić rewolucje społeczne w początkowej fazie obu kryzysów, dominację rozstrzygnięć militarnych i decydujący wkład czynnika wschodniego w militarne rozstrzygnięcie kryzysu. Istnieją także istotne różnice. Kongres wiedeński definitywnie zakończył kryzys w całej Europie. Traktat poczdamski kończący drugą wojnę światową być może również miał takie cele, ale zdecydowanie nie zdołano ich zrealizować. Dla Europy Wschodniej finał kryzysu zdecydowanie nie nastąpił właśnie tam. W konsekwencji dla wielu z nas kryzys trwał jeszcze kilkadziesiąt lat, a niektórzy z jego uczestników, jak Polska i Niemcy, do dziś nie podpisali traktatu pokojowego, formalnie pozostając w stanie wojny.

Jakie zatem wydarzenie określiło porządek w Europie po drugiej wojnie światowej i czy w ogóle da się je wskazać?

Dystans czasowy pozwala dziś wyekstrahować wydarzenia istotne od tych, które współczesnym wydawały się znaczące dla dalszego porządku w Europie po roku 1945. Zanim postaram się wskazać odpowiedni epizod końcowy, odpowiedzialny za kształt pokryzysowej Europy, jeszcze tylko jedna uwaga. Porządek europejski po drugiej wojnie światowej decydował o porządku i układzie sił na całym świecie. Poszukiwanie zatem punktu historii, od którego zależy porządek europejski, czyni nasz dyskurs globalnym.


Legitymacja powstańcza pułku „Sikora” nr 110284 kpr. pchor. „Świerszcza” – Henryka Świercza

 

Niewątpliwie tego epizodu, kluczowego dla powojennego układu sił w Europie i na świecie, należy szukać gdzieś w roku 1944, roku otwarcia drugiego frontu na zachodzie i wielkich sukcesów armii sowieckiej na wschodzie. W tym roku nawet Albert Speer, minister zbrojeń III Rzeszy, ostatecznie przestał wierzyć w pomyślny przebieg strategicznej obrony Niemiec. Dla wszystkich obiektywnych obserwatorów przebiegu działań wojennych w roku 1944 stawało się oczywiste, że hitlerowskie Niemcy przyjęły „strategię klęski”, w wyniku której żądana w Casablance w styczniu 1943 roku bezwarunkowa kapitulacja Rzeszy jest tylko kwestią czasu. Finał był już wtedy do przewidzenia, ale układ sił po zakończeniu wojny był tego roku całkowicie nieokreślony. Aliantów co prawda wiązały bardzo ogólne ustalenia co do porządku w powojennej Europie ze spotkania w Teheranie pod koniec 1943 roku, ale choćby z racji tego, że w grudniu 1943 sytuacja na frontach była jeszcze daleka od zwycięstwa, nie mogły mieć one wymiaru ostatecznego. Dziś ponadto możemy udowodnić, że przynajmniej jedna strona aliansu, strona sowiecka, w sprawie porządku powojennego w Europie pokładała nadzieje w orężu, a nie w dyplomacji. Milovan Djilas przytacza wypowiedź Stalina z końca wojny: „Ta wojna różni się od wojen przeszłości, kto okupuje dane terytorium, narzuca mu również własny system społeczny. Im dalej zajdą armie, tym dalej da się rozciągnąć system”.

I choć decydenci zachodni nie deklarowali podobnie radykalnych poglądów ani też nie byli świadkami cytowanej rozmowy, to trudno zakładać, że nie zdawali sobie sprawy z intencji Stalina. Świadczą o tym plany operacji militarnych i dyskusje towarzyszące konstrukcji i realizacji tych planów. Stało się wiadome, że tam, gdzie zatrzymają się zwycięskie fronty, będzie przebiegać granica podziału pomiędzy systemami. Strona zachodnia nie miała szans na rewizję tak ukształtowanego podziału, a przynajmniej w 1944 roku politykom anglosaskim tak się wydawało. Można powiedzieć, że w tym roku rozpoczął się wielki wyścig pomiędzy aliantami, którego stawką była Europa. W tym wyścigu ekipa sowiecka, prowadząc na głównym torze, zjechała na kilkumiesięczny postój do boksu z przyczyn, jak podawało szefostwo teamu, technicznych! Kto chce, niech wierzy. Ten postój pozbawił pewnych faworytów zwycięstwa. Jedną z największych zagadek historii są przyczyny przeszło pięciomiesięcznego postoju armii sowieckiej po zwycięskiej ofensywie na Białorusi w czerwcu i lipcu 1944. Najbardziej prawdopodobny, choć nie da się tu wskazać jednego powodu, jest wybuch powstania warszawskiego.


Posterunek w bramie domu – ul. Czackiego 2/4. Na zdjęciu pchor. „Boczkowski” (Jerzy Kokczyński). Fot. Henryk Świercz „Świerszcz”

 

Aby przedyskutować tę tezę, należy przyjrzeć się przebiegowi działań wojennych latem 1944. Niewątpliwie punktem zwrotnym wojny było lądowanie aliantów zachodnich w Normandii 6 czerwca 1944. Od tego momentu, a ściślej po niepowodzeniu dowództwa niemieckiego w zniszczeniu sił inwazyjnych aliantów (co stało się oczywiste 9 czerwca), Sztab Generalny Wehrmachtu został pozbawiony swobody operowania rezerwami strategicznymi.

We Francji powstał front, który nie mógł być marginalizowany, tak jak front włoski, ponieważ konsekwencje wydarzeń na tym froncie dotyczyły samego terytorium Rzeszy. Wehrmacht został zmuszony do prowadzenia wojny na dwóch frontach i oba miały priorytetowe znaczenie militarne. To, co było ograniczeniem dla Niemców, stwarzało swobodę operacyjną Sowietom. W symbolicznym dniu 22 czerwca sowieckie dowództwo podjęło na Białorusi ofensywę pod kryptonimem „Bagration”. Zarówno dzień rozpoczęcia ofensywy, jak i jej patrona wybrano bardzo starannie. 22 czerwca było już wiadomo, że powodzenie lądowania zachodnich aliantów w Normandii jest faktem.

Strona niemiecka nie mogła wykorzystać całych dostępnych rezerw wojskowych dla zatrzymania ofensywy „Bagration”. Natomiast książę Bagration – rosyjski bohater wojen napoleońskich, poległy pod Borodino, wywodzący się z rodziny carów gruzińskich był na pewno postacią symbolizującą zjednoczenie narodów Związku Sowieckiego w wojnie z obcym najazdem. Dodatkowo w kwestii osoby księcia generała można tylko dodać, że przypisuje mu się autorstwo planu powstałego na wiosnę 1812 roku, który zakładał uderzenie wyprzedzające na terytorium Księstwa Warszawskiego celem rozbicia zdążających w rejon koncentracji w okolicach Suwałk korpusów napoleońskich. Uderzenie II Armii Rosyjskiej pod dowództwem autora planu miało wyjść z rejonu Brześcia i być skierowane na północ od Warszawy z ewentualnym zajęciem kluczowej dla teatru działań twierdzy Modlin.


Grupa żołnierzy plutonu NSZ „Sikora” w komp. „A” bat. osłonowo-ewakuacyjnego AK (po kapitulacji powstania) w czasie wolnym od patrolowania Śródmieścia. Stoją m.in. pierwszy od prawej pchor. „Boczkowski” (Jerzy Kokczyński), reszta NN. Siedzą: pchor. „Zygzak” (Jan Podhorski, z-ca dowódcy plutonu), ppor. „Mirski” (Henryk Czapczyk, d-ca plutonu), reszta NN. Fot. Henryk Świercz „Świerszcz”

 

Jeżeli spojrzeć z kolei na przebieg operacji „Bagration”, to w 130 lat później powtarzała ona główną ideę księcia generała, choć oczywiście jej zasięg operacyjny był znacznie większy. Logistyka dwudziestego wieku pozwalała na operacje zakrojone na znacznie większą skalę. I tylko stosunek sił nie przypominał tego sprzed 130 lat. W ramach operacji „Bagration” sztab sowieckiej armii Stawka zgromadził 166 dywizji, łącznie 5200 czołgów i 31 000 dział i moździerzy. Tymi siłami zaatakowano niemiecką grupę armii „Środek”, w skład której wchodziły cztery armie (z czego jedna pancerna), dysponujące łącznie 42 dywizjami. Sytuację Grupy Armii „Środek” pogarszał jeszcze nadmiernie rozciągnięty na 1000 km i źle uformowany front obrony. Ofensywa sowiecka w ciągu dwóch tygodni stała się dla Wehrmachtu wojskową katastrofą. Do 13 lipca armia sowiecka, jak podaje Guderian, zniszczyła 25 dywizji niemieckich, a inne źródła szacują tę liczbę nawet na 28 dywizji. Zniszczone zostały całkowicie 4. i 9. Armia Wehrmachtu, a także prawie całkowicie 3. Armia pancerna. Z 380 tysięcy żołnierzy niemieckich obsadzających odcinek frontu grupy armii niemal 300 tysięcy zostało zabitych bądź wziętych do niewoli. W efekcie kontynuowania ofensywy „Bagration” już na ziemiach polskich do końca lipca Wehrmacht stracił kolejne 100 tysięcy żołnierzy.


Żołnierze bat. „Miłosz” na odprawie na podwórzu pomiędzy ulicą Wiejską a Al. Jerozolimskimi (brama). Fot. Henryk Świercz „Świerszcz”

 

Wyniki ofensywy „Bagration” pozostają największym zwycięstwem w skali zmagań militarnych w całej historii. W dziedzinie terytorialnej wyglądają one równie imponująco. Wyprowadzając natarcie z rejonu Witebska i Orszy, do 2 sierpnia wojska sowieckie osiągnęły linię Wisły i stanęły pod Warszawą. Przebycie 650 kilometrów, dzielących Witebsk od Warszawy, które przeszły czołówki Frontu Białoruskiego, zajęło Sowietom pięć tygodni. Warto w tym miejscu zauważyć, że Berlin od Warszawy dzieli już tylko 550 km.

Biorący udział w tej operacji sowiecki Pierwszy Front Bałtycki zaatakował niemiecką Grupę Armii „Północ” i 1 sierpnia, po zdobyciu Mitawy, dotarł do Zatoki Ryskiej, odcinając 30 dywizji Grupy Armii Północ na tzw. przyczółku kurlandzkim, które od tego momentu skazane były jedynie na niepewne zaopatrzenie drogą morską i tym samym całkowicie pozbawione możliwości działań zaczepnych. I choć Grupa Armii „Północ” nie podzieliła losu Grupy Armii „Środek”, to przestała stanowić zagrożenie z flanki dla całości frontu sowieckiego.


Posterunek NSZ „Sikora” – z prawej „Durski” NN, z lewej strzelec NN, obserwujący „ścianę bluszczową” Komendy Policji (od strony dziedzińca MSW – Nowy Świat 69) z bunkrami na węgiel. Fot. Jerzy Kokczyński

 

Najgroźniejszą dla Niemiec konsekwencją powodzenia operacji „Bagration” była jednak 350-kilometrowa luka we froncie na linii Wisły i Narwi od Karpat aż po Prusy Wschodnie, której broniło zaledwie osiem dywizji niemieckich. Na domiar złego od 13 lipca ruszyła sowiecka ofensywa skierowana przeciw Grupie Armii „Północna Ukraina”, posuwając się na Przemyśl, linią Sanu, aby na początku sierpnia utworzyć przyczółek pod Puławami na drugim brzegu Wisły, zdobyty przez 1. Armię Wojska Polskiego. Wobec dramatycznej sytuacji na froncie wschodnim 21 lipca Hitler mianował Heinza Guderiana Szefem Sztabu Generalnego. Pierwszym jego zadaniem było odtworzenie frontu na łuku Wisły. Ponieważ tylko nieliczne linie kolejowe biegły w kierunku południe–północ, przerzucenie niemieckich posiłków z i tak zagrożonych innych odcinków frontu wschodniego było logistycznie trudnym zadaniem. W sierpniu na zagrożony odcinek łuku Wisły rozpaczliwie ściągano posiłki Wehrmachtu nawet z frontu włoskiego. Ale pod koniec lipca siły niemieckie nad Wisłą liczyły jedynie osiem dywizji i stać je było tylko na rozpaczliwe ryglowanie przyczółków, jakie utworzyły armie sowieckie i polskie pod Magnuszewem (50 km od Warszawy), Puławami i Baranowem. Podjęte przez Wehrmacht próby likwidacji przyczółków na lewym brzegu Wisły zakończyły się niepowodzeniem. Najistotniejszy z punktu widzenia ataku na Warszawę przyczółek magnuszewski został definitywnie obroniony 16 sierpnia 1944. W Warszawie od dwóch tygodni trwało powstanie. Naturalną konsekwencją porażki taktycznej Niemców pod Magnuszewem byłoby uderzenie sowieckie w kierunku Warszawy. Ale armie Frontów Białoruskich od dwóch tygodni czekały. Front zatrzymał się 2 sierpnia, w dzień po wybuchu powstania warszawskiego. Warto w tym momencie oddać głos Guderianowi: „My, Niemcy, mieliśmy wrażenie, że to nie zamiar Rosjan sabotowania polskiego powstania, lecz nasza obrona zatrzymała ich natarcie”. Z perspektywy czasu należy zauważyć, że było to wrażenie mylne. Jak Guderian zamierzał obronić 350 km frontu, na którym miał jedną dywizję na 45 km, podczas gdy Grupa Armii „Środek” poniosła sromotną klęskę, obsadzając 25 kilometrów frontu jedną dywizją?


odwórze gmachu „Domu Technika” (ul. Czackiego 3/5) – ppor. „Wrzos” (NN) z opaską na prawej ręce i pistoletem – 16 sierpnia 1944 r. Fot. Jerzy Kokczyński

 

Przed kompletnym załamaniem się niemieckiego frontu między Bałtykiem a Karpatami latem 1944 Niemców mógł uratować tylko cud. I cud się wydarzył. Wybuch powstania warszawskiego spowodował zatrzymanie na kilka miesięcy ofensywy militarnej Sowietów na zachód. Powód tego wyhamowania ofensywy „Bagration” i ofensywy na kierunku „Północna Ukraina” był, jak można twierdzić na poziomie wiarygodności 0,99, wyłącznie polityczny. To prawda, że armie Frontów Białoruskich przebyły w ciężkich walkach powyżej 600 km w pięć tygodni i posuwające się dywizje sowieckie potrzebowały uzupełnień i wytchnienia, podciągnięcia lotnisk polowych i uporządkowania logistyki. Ale nie było to dla zwycięskiej armii sowieckiej zadanie, którego w warunkach letnich nie wykonano by w dwa tygodnie. A przecież dla Frontów Ukraińskich czas ofensywy i głębokość natarcia były trzykrotnie mniejsze i skala potrzeb uzupełnień także mniejsza.

Z wojskowego punktu widzenia Armia Sowiecka miała możliwość kontynuowania z powodzeniem ofensywy od połowy sierpnia i w odróżnieniu do ofensywy styczniowej nie napotkałaby głęboko rozbudowanej obrony niemieckiej. W ogóle niewiele by napotkała. Nie byłoby obrony niemieckiej na Wale Pomorskim i „punktów umocnionych” jak Grudziądz, Wrocław, Kostrzyń czy Poznań. Los niemieckich obrońców łuku Wisły zostałby przypieczętowany szybciej niż los Grupy Armii „Środek”. Jeżeli przyjąć jako prognozowane tempo natarcia średnie z ofensywy „Bagration”, to Berlin kapitulowałby najpóźniej w październiku, a przed końcem roku Sowieci staliby na Renie, może nawet nieco dalej? Warto pamiętać, że pierwszy most na Renie Alianci uchwycili dopiero 6 marca 1945 roku. A Operacja Zachodnich Aliantów „Market Garden”, której celem było właśnie radykalne skrócenie wojny, zakończyła się fiaskiem w połowie września l944. Gdyby nie ich kilkumiesięczna bezczynność, Sowieci prawdopodobnie niepodzielnie panowaliby w całych Niemczech. Bałkany i tak znalazłyby się pod ich okupacją, bo któż inny mógł tam wkroczyć?


Zastrzelony Niemiec – w czasie ataku spod sejmu (przedarł się przez bramę) 11–12 września 1944 r. Fot. Henryk Świercz „Świerszcz”

 

Aliantom Zachodnim pozostałaby Francja, Włochy i pewnie część Beneluksu. Porozumienie jałtańskie byłoby, jeżeli w ogóle by było, jedynie dyktatem Sowietów wobec całej Europy, a nie – jak stało się w Jałcie – jedynie wobec jej wschodniej części. Skutków takiego podziału Europy nie sposób przecenić. Niemiecka Republika Demokratyczna byłaby obok Austriackiej Republiki Ludowej sojusznikiem miłującego pokój Związku Radzieckiego. Największy i najbardziej uprzemysłowiony kraj Europy byłby demokracją ludową, wspierając swoim potencjałem światową rewolucję bolszewicką. Naciski militarne i propagandowe doprowadziłyby do zwycięstwa wyborczego partii komunistycznych w Italii i we Francji. W najlepszym wypadku Włochy i Francję czekałaby finlandyzacja. Scenariusz Roku 1984 Orwella wypełniłby się przed rokiem 1949, rokiem wydania jego dzieła. Nieprzypadkowo Orwell swoją wizję podzielonej Europy zaczynał kreślić w roku 1944. Dla uważnego obserwatora sceny militarnej i politycznej, jakim był autor Roku 1984, ta wizja jawiła się jako niebezpiecznie bliska realizacji. Zanim by się to jednak stało, cały naród niemiecki doświadczyłby okupacji sowieckiej. Rozstrzygnięć z pola bitew nie sposób byłoby odwrócić przy stole dyplomatycznym. Zachodni sojusznicy nie posiadali ani woli, ani środków militarnych, aby wymusić jakiekolwiek ustępstwa na Stalinie. To ostatnie stwierdzenie jest zweryfikowane doświadczalnie. Pragmatyczna dyplomacja amerykańska prawdopodobnie odwróciłaby się od problemów europejskich, przenosząc trzydzieści lat wcześniej środek ciężkości swojej polityki zagranicznej na Daleki Wschód. Optymistycznie prognozując – może Ameryka nie utraciłaby Chin, ale wtedy – jak to zauważył Mao Tse Tung, mówiąc o Europie „losy tego nic nie znaczącego przylądka nikogo dziś nie interesują”. Europa pozostałaby wewnętrzną prowincją systemu komunistycznego, znaczącą ze względu na eksploatację gospodarczą, ale całkowicie marginalizowaną politycznie. Ponadto system komunistyczny, wsparty potencjałem prawie całej Europy, odnosiłby większe sukcesy w procesie tzw. dekolonizacji, co ostatecznie mogłoby zagrozić pozycji Stanów Zjednoczonych z nieobliczalnymi konsekwencjami dla całego świata. Dla Lenina rewolucja bolszewicka w Niemczech była warunkiem sine qua non rewolucji światowej. Stalin otarł się niemal o tę szansę. Na drodze realizacji ambitnych celów globalnych obu wybitnych przywódców bolszewickich stanęli Polacy, przy czym w roku 1944 szansa ta była nieporównanie większa niż w 1920. Na drodze do Niemiec latem 1944 praktycznie nie było znaczących sił militarnych. Wojska sowieckie nie zostały zatrzymane w efekcie działań militarnych przeciwnika. Stanęły na rozkaz swojego naczelnego wodza, który wolał, aby powstanie warszawskie stłumili hitlerowcy. Można powiedzieć, że z punktu widzenia interesów światowego bolszewizmu wybrał rozwiązanie najgorsze z możliwych. Prawdopodobnie liczył, że powstanie upadnie po tygodniu–dwóch. Ostatecznie żadne oblężone miasto w czasie drugiej wojny nie broniło się dłużej, o ile atakująca strona zdecydowała się je zdobyć, a nie izolować. Powstańcy w Warszawie byli nawet w gorszej sytuacji niż obrońcy będący regularną armią. Ale sprawy przybrały nieoczekiwany obrót. Powstanie trwało dwa miesiące i kapitulowało tak naprawdę z przyczyn politycznych, a nie militarnych. Tak długie oczekiwanie pozbawiło armię sowiecką szansy z lata 1944. Było oczywiste, że ofensywa militarna prowadzona na umocnione już pozycje niemieckie będzie dużo bardziej kosztowna i wymagajaca lepszego przygotowania. Ale wymóg dobrego przygotowania kolejnej ofensywy splatał się, jak należy przypuszczać, w kalkulacjach Stalina z inną okolicznością.


Ołtarz polowy w bramie Al. Ujazdowskich 28 przejściowej z ul. Wiejską. Msze św. bat. „Miłosz”. Fot. Henryk Świercz „Świerszcz”

 

W połowie września 1944 roku, kiedy na zachodzie kończyła się niepowodzeniem operacja „Market Garden”, a powstanie warszawskie ciągle jeszcze trwało, Hitler wydał polecenie przygotowania kontrofensywy przeciwko aliantom zachodnim. Informacja o planach Hitlera zapewne dotarła do Stalina. Skoro znał szczegóły ataku pod Kurskiem, należy domniemywać, że kanałami wywiadowczymi i ten plan wielkiej operacji Wehrmachtu dotarł do niego. Oczekiwanie Stalina było także oczekiwaniem na ewentualną porażkę lub przynajmniej znaczące straty jego zachodnich sojuszników, zadane im przez Hitlera. Oczekiwanie Stalina było także oczekiwaniem na przerzucenie rezerw Wehrmachtu na front zachodni, czyniąc obronę na linii Wisły mniej efektywną. W tych kalkulacjach w zasadzie się nie pomylił, ale powodzenie niemieckiej ofensywy w Ardenach, na którą się w końcu doczekał, było zbyt ograniczone, aby pozbawić aliantów zachodnich zdolności zaczepnych i doprowadzić do stabilizacji frontu zachodniego, choć z frontu wschodniego ubyło30 dywizji niemieckich. Wyniki akcji niemieckiej w Ardenach, nawet jeśli korzystne z punktu widzenia interesów Stalina, nie wynagrodziły zaprzepaszczonej pod presją powstania warszawskiego szansy, wynikającej z kontynuowania letniej ofensywy. Stało się to jasne już w roku 1945. Kiedy Averell Harriman, amerykański ambasador w Moskwie, w trakcie konferencji poczdamskiej zasugerował Stalinowi, że musi być dumny z faktu ustalania warunków pokojowych w stolicy Rzeszy –w zdobytym przez jego wojska Berlinie, Stalin odpowiedział, że nie ma powodów do dumy, bo Aleksander I dotarł do Paryża! O tej rozmowie dyplomaci zachodni bardzo starali się zapomnieć. Na szczęście zdobywca Europy Anno Domini 1814 Aleksander I nie był komunistą. W sto kilkadziesiąt lat później powstanie warszawskie ocaliło Europę przed sowiecką dominacją. Tragedia i heroizm Warszawy stały się tym wydarzeniem decyzyjnym, które zdefiniowało porządek powojennej Europy. Bez powstania warszawskiego nie byłoby muru berlińskiego i jego upadku. Nie byłoby planu Marshalla i boomu gospodarczego lat pięćdziesiątych w Europie Zachodniej. Nie byłoby fenomenu Brigitte Bardot i Beatlesów, nawet komando Baade–Meinhof nie byłoby potrzebne. Komunizm zapewne kiedyś by upadł, ale zważywszy jego większy potencjał względny, nastąpiłoby to pewnie dużo później, a zniszczenia społeczno-gospodarcze byłyby dla Europy przerażające. O tym, jak może wyglądać komunizm na nic nie znaczącym przylądku, pewne wyobrażenie daje sytuacja w Korei Północnej. I choć dzisiejszym mieszkańcom Europy trudno sobie wyobrazić głód, sieć obozów koncentracyjnych i stroje dyktowane przez jednego dyktatora mody, to ich dzisiejszą rzeczywistość od tego koszmaru oddzieliła bardzo cienka linia powstańczych barykad w sierpniu i wrześniu 1944 roku w Warszawie...

Militarno-polityczne konsekwencje wybuchu powstania warszawskiego i jego przebiegu definiują stan umysłów i posiadania kilkuset milionów mieszkańców Europy bezpośrednio, a dla mieszkańców reszty świata są pośrednimi przyczynami ich aktualnej kondycji. Paradoksalnie ten wirtualny politycznie punkt zwrotny, określający porządek powojenny, pozostaje poza świadomością większości ludzi, których warunki życia ukształtował. Dlaczego tak się stało, pozostaje pytaniem, na które stosunkowo łatwo odpowiedzieć, ale nie to jest przedmiotem niniejszych rozważań.

Prawie wszyscy uczestnicy wydarzeń z końca lata 1944 mogą powtórzyć, że „nie tak miało być”. Aliantom zachodnim nie powiodła się operacja „Market Garden”, która miała być początkiem alianckiej wojny błyskawicznej, prowadzącej do zajęcia znacznej części Niemiec i uprzedzenia w tym dziele armii sowieckiej, w konsekwencji zaś zakończenia wojny przed Gwiazdką 1944 roku. Sowieci zatrzymali zwycięską ofensywę na łuku Wisły na zbyt długo, tracąc także niepowtarzalną szansę zakończenia wojny przed tym terminem. Wreszcie Niemcy przeżyli cud nad Wisłą, w postaci cudownego zatrzymania frontu, po to tylko, by zmarnować pięć miesięcy, konsekwentnie kontynuując strategię klęski i marnując bezsensownie rezerwy militarne w planowaniu zaczepnych operacji na froncie zachodnim, na którym jedyną strategią z punktu widzenia interesów Niemiec byłaby natychmiastowa kapitulacja. Zachodnich aliantów tłumaczy nieudolność ich dowódców. Operacja „Market Garden” jest szkolnym przykładem błędnego planowania militarnego. Ale dowódcy sowieccy nie popełnili żadnych błędów, poza wykonaniem rozkazu Stalina z 2 sierpnia 1944. Świadomość tego, że zatrzymanie frontu jest decyzją polityczną, była obecna wśród sowieckich dowódców niższego szczebla od chwili jej wydania. Co więcej, nie kryli oni tego nawet w prywatnych rozmowach z Polakami. Jeden z moich dziadków (w przeszłości poddany cara Mikołaja II, znający dobrze rosyjski) relacjonował taką rozmowę z oficerem sowieckim. W rozmowie tej sowiecki major zwiadu nie krył podziwu dla powstańców, którzy walczą tak długo, jednocześnie był pełen irytacji na nich, bo to przecież tylko przez ich powstanie „nie idziom wpieriod”. Oficer ten miał pełną świadomość tego, że im później ruszy kolejna ofensywa, tym większy opór niemiecki napotka. Szkoda, bo w jego pojęciu było już po robocie, a tymczasem ojciec narodu każe czekać. Na swoje szczęście trochę się mylił. Nie docenił głupoty strony niemieckiej.


Posterunek zewnętrzny (wyłącznie grana­ty) w bramie domu przy ulicy Czackiego 2/4. Posterunek wewnętrzny obserwował przedpole „ściany bluszczowej” komisaria­tu policji. Na zdjęciu zmiennik NN pchor. „Boczkowskiego” (Jerzy Kokczyński). 18 sierpnia 1944 r. Fot. Jerzy Kokczyński

 

Gdyby powstanie warszawskie nie wybuchło, honor zakończenia wojny, wobec niemieckiej „strategii klęski”, przypadłby armii sowieckiej. Być może w obliczu wkraczania wojsk sowieckich na terytoria niemieckie front zachodni też by się załamał i jakieś postępy zachodnich sprzymierzonych też by się zdarzyły, ale Niemcy i co za tym idzie Europę okupowałby Stalin. Należy podkreślić, że okupacja ta miałaby tragiczny przebieg w pierwszej kolejności dla Niemców. Liczbę ofiar cywilnych niemieckiej ludności uciekającej przed armią sowiecką w trakcie i po ofensywie styczniowej szacuje się na 1,8 do 2,4 miliona (rewizjoniści twierdzą, że było to „tylko” 600 tysięcy). Jakiej liczby byśmy nie przyjęli, należy pamiętać, że armia sowiecka okupowała, poza Śląskiem i Saksonią, słabo zaludnione obszary Rzeszy, na których przed 1939 rokiem mieszkało mniej niż 1/3 ogólnej populacji Niemców. Ile ofiar pochłonęłaby okupacja sowiecka całych Niemiec? Należy przy tym pamiętać, że duża część uchodźców cywilnych, jak śp. hrabina Dönhoff, znalazła jednak schronienie w zachodnich strefach okupacyjnych. Jaki byłby ich los po zagarnięciu przez Sowietów? I czy „Die Zeit” kiedykolwiek by wychodził?

Choć zabrzmi to paradoksalnie, powstanie warszawskie ocaliło życie kilku milionom Niemców, o których ich własne władze nie zamierzały zadbać. Ale te kilka milionów Niemców to nie jedyni beneficjanci powstania. Gdyby do końca roku Sowieci opanowali Niemcy, wzmacniając pozycję systemu sowieckiego, to sami Rosjanie przeżyliby opresję stalinowską w znacznie gorszym wymiarze. Nie należy zapominać, że to presja wolnego świata łagodziła stosunki wewnętrzne w sowieckim imperium. Słabość wolnego świata lub jego redukcja do Stanów Zjednoczonych z pewnością pozostawiłaby wolną rękę sowieckiej opresji w Rosji. Paweł Jasienica napisał kiedyś, że rosyjski chłop w mundurze armii Fersena zwyciężył pod Maciejowicami, wbrew swojemu interesowi klasowemu tłumiąc powstanie kościuszkowskie. Paradoksalnie rosyjski żołnierz w sowieckim mundurze, wykonując rozkaz Stalina i czekając bezczynnie nad Wisłą, działał nieświadomie w interesie Rosji, a nie Sowietów. Pełny sukces militarny armii sowieckiej jesienią 1944 służył bolszewikom, a nie Rosjanom. Stalin źle ocenił sytuację po wybuchu powstania warszawskiego (nie pierwszy raz był w błędzie), a swoją decyzją pogrzebał rozwój imperium sowieckiego. W powstaniu warszawskim należy upatrywać Teutoburskiego Lasu sowieckiego imperium. Podobnie jak Imperium Romanum po klęsce w Teutoburskim Lesie istniało jeszcze dość długo, tak i sowieckie imperium z pozoru miewało się nieźle po powstaniu warszawskim. Ale kluczowy błąd wymuszony tym powstaniem był w dalszej konsekwencji dla Sowietów niszczący. „Warrusie, zwróć mi moje legiony”, miał się domagać Oktawian po klęsce. O stracone pięć miesięcy militarnej i politycznej koniunktury Stalin mógł mieć pretensje wyłącznie do siebie i oczywiście do powstańców warszawskich. I chyba te pretensje stalinowcy do dnia dzisiejszego żywią, bo ich wypowiedzi w sprawie oceny powstania brzmią jak skarga Oktawiana.

Dzięki powstaniu warszawskiemu zachodni sojusznicy, pomimo niepowodzenia operacji „Market Garden” i chwilowej utraty inicjatywy strategicznej w Ardenach wykonali swoje cele militarne, opanowując terytoria luźno określone w Teheranie jako strefy okupacyjne. Stalin pozostał z porozumieniami, których nie zamierzał dotrzymać. Została mu biedniejsza, ale za to niepokorna część kontynentu. W efekcie koszty stałe utrzymania imperium wzrosły nieproporcjonalnie do zysków. W ten sposób imperium nie przekroczyło nigdy progu rentowności i aż do swojego upadku jechało na kredycie. A linię kredytową ostatecznie wymówił Ronald Reagan.

Gdyby powstanie warszawskie nie wybuchło, świat powojenny wyglądałby znacznie gorzej, pozycja Stalina byłaby zaś znacznie silniejsza niż pozycja Aleksandra I po wojnach napoleońskich. A po roku 1949, kiedy Sowieci opanowali (ukradli) technologię nuklearną, byłaby to pozycja absolutnego władcy Europy. Politycy anglosascy musieliby ten „nic nie znaczący przylądek” definitywnie spisać na straty.

Oceniając globalne skutki powstania warszawskiego, nie sposób nie odnieść się do sytuacji Polski i Warszawy, gdyby powstanie nie wybuchło. Krytycy powstania mają tu klarowny i optymistyczny obraz sytuacji. Gdyby bowiem ono nie wybuchło, nie byłoby 200 tys. ofiar cywilnych, kompletnej ruiny Warszawy i hekatomby ofiar kwiatu młodzieży. No cóż, to good to be true, jak mawiają Amerykanie. Z tego optymistycznego scenariusza można jedynie przyjąć, że prawdopodobne było uniknięcie zniszczenia miasta, chociaż doświadczenie Mińska, bronionego przez przegrywającą armię niemiecką z użyciem żywych tarcz z ludności cywilnej i w 80% zniszczonego w ciągu kilku dni lipcowych wskazuje na coś zupełnie przeciwnego. Nie można wykluczyć, iż Niemcy nie powtórzyliby w Warszawie mińskiej strategii. Zakładając jednak, że Warszawa latem 1944 roku uniknęła losu miasta frontowego, nie należałoby się spodziewać, że Sowieci tolerowaliby istnienie Polskiego Państwa Podziemnego i jego zbrojnego ramienia w Warszawie. Polskie podziemie stałoby się celem akcji sowieckich służb policyjno-wywiadowczych, które dołożyłyby wszelkich starań dla fizycznej likwidacji jego członków. Gdyby jednak metody policyjne nie skutkowały dezintegracją podziemia w Warszawie, co jest wielce prawdopodobne, wobec sprawności konspiracyjnej warszawiaków pokolenia lat dwudziestych, to Sowieci prawdopodobnie posłużyliby się prowokacją celem usprawiedliwienia środków militarnych wobec Warszawy. Prowokowanie polskich powstań miała dobrze przećwiczone już Ochrana, więc NKWD na pewno by sobie z tym poradziło.

Tak więc, po pewnym czasie, mielibyśmy w Warszawie powstanie antysowieckie, sprowokowane przez Sowietów i rozbite przez nich samych. Ale byłaby to wtedy całkowicie wewnętrzna sprawa imperium. Los jakiegoś miasta położonego w głębi imperium nikogo by nie zainteresował, jeżeli wiedza na ten temat w ogóle do kogoś by dotarła. Trzeba pamiętać, że powstanie węgierskie miało swój rozgłos dzięki bliskości granicy austriackiej i generalnie dzięki atmosferze zimnej wojny, której początkiem było powstanie warszawskie. Dla Warszawy latem 1944 i dla jej ludności nie było pozytywnego scenariusza nawet w perspektywie kilku lat. Proces likwidacji polskiej państwowości nie mógł przebiegać bezobjawowo. A wiara, że Sowieci byliby nam łagodniejszym katem, jest albo naiwnością, albo propagandą.

Ten scenariusz, który się zrealizował, był tylko jednym z kilku, możliwych i tragicznych, ale czas i przebieg powstania warszawskiego obok tragizmu i heroizmu dodały mu jeszcze znaczenia. Inne scenariusze postulowane przez krytyków powstania z pewnością byłyby tylko tragiczne. Powstanie warszawskie ocaliło w Europie cywilizację zachodnią. Bez jej przetrwania Polska i Polacy, rozpoznawani przez wrogów cywilizacji zachodniej jako jej immanentny składnik, nie mieliby szans na istnienie w zjednoczonej przez Stalina Europie. Widziane z szerszej polskiej perspektywy powstanie jest tą ofiarą, która z całą pewnością przyniosła nam ocalenie narodowe.

Wszystkich skutków swojej decyzji o podjęciu powstania w Warszawie decydenci Polski Podziemnej w krytycznym momencie nie byli w stanie przewidzieć. Nawet dziś ocena a posteriori nie jest kompletna. Ale jedno można powiedzieć z całą pewnością. Podejmując decyzję o wybuchu powstania, przywódcy Armii Krajowej mieli do wyboru dla siebie i swoich podwładnych: kulę w tył głowy w Katyńskim Lesie lub śmierć w walce. Wybrali to drugie i wybrali słusznie! A ponieważ nie była to tylko decyzja dowódców, tym ostatnim żyjącym uczestnikom powstania należy to przyznać.