Nie liczyć na patriotyzm koni... Logistyczne dylematy Wielkiej Armii w 1812 r.

Autor: Andrzej Nieuważny

„Nasze konie nie są patriotami, nasi ludzie walczą bez chleba, ale konie nie spełnią obowiązku bez owsa” – pisał latem 1812 roku do marszałka Murata generał Nansouty, dowódca 1. rezerwowego korpusu jazdy.


W popularnym ujęciu historia wojen to działania „bagnetów” i „szabel”, wspartych taką czy inną ilością dział. Rzadko przebija się prawda, że historia wojskowa to także opowieść o żołądkach. Ludzkich i końskich. Przyjmujemy milcząco, że armia je, a konie chodzą (jeśli nie mogą biec). Tymczasem bez zaopatrzenia nie ma wojny. A skoro, zdaniem Clausewitza, jest ona kontynuacją polityki, logicznie – bez sucharów i siana polityki też nie ma. Najpierw żyć, potem filozofować – mawiali starożytni, a my powiedzmy – najpierw jeść, potem maszerować i wpierw broń ładować, a potem strzelać. Rola logistyki rosła wraz z nasyceniem armii techniką – bez amunicji, paliwa, części zamiennych nie da się wojować. Bez medyków też nie. Podczas drugiej wojny światowej w stechnicyzowanej US Army (to chyba jedyna wówczas armia bez koni) proporcja walczących do zaplecza wynosiła… 1 : 12, a więc tylko nieco ponad 800 tys. „boys” miało szansę zobaczyć Niemca, Włocha lub Japończyka w celowniku. Reszta dbała o to, by strzelili pierwsi.

 

Wojna żywi wojnę

Armie zawsze borykały się z zaopatrzeniem, które warunkowało rytm kampanii. Poza rzadkimi wyjątkami aż do wojen rewolucyjnych nie walczono zimą. Wojnę o sukcesję bawarską (1777–1779) wręcz nazwano „wojną kartoflaną”, tak bardzo jej przebieg zdominowało poszukiwanie ziemniaczanych kopców. Intendentura od wieków głowiła się nad obliczeniem wielkości zapasów, ich zebraniem, dowozem i dystrybucją. Węgierski historyk Géza Perjès obliczył, że w czasach Ludwika XIV 60-tysięczna armia zużywała dziennie ok. 90 000 racji chleba, gdyż do wojskowych doliczyć należało woźniców (do napoleońskiego dekretu z Ostródy z marca 1807 r. transportem u Francuzów zajmowały się kompanie prywatne), robotników i wszelakich „ciurów”. Do tego wielu oficerów przez wzgląd na pozycję i służących miało prawo do kilku racji.

W Europie Zachodniej było wiele regionów dość zamożnych, by wyżywić taką ilość wojska. Z jednym zastrzeżeniem – niezbyt długo. Tak więc automatycznie powtarzana reguła, że aż do wojen rewolucyjnych armia trzymała się ślepo magazynów, a Napoleon niemal wynalazł zasadę „wojna żywi wojnę”, to popularny mit. Szczęśliwie dla cearza kampanie 1805 i 1806 r. były krótkie i toczyły się w dość zamożnych krajach niemieckich i czeskich. Do tego przypadły na miesiące, w których łatwo było rabować owoce chłopskiej pracy. 24 października 1805 r. Napoleon pisał z ulgą do naczelnego intendenta Petieta o sprzyjającej marszom pogodzie, albowiem „choć ciągle zwyciężaliśmy i znaleźliśmy warzywa na polach, bardzo ucierpieliśmy. W innej porze roku, bez ziemniaków na polach, brak magazynów doprowadziłby nas do największych nieszczęść”.

Łagodna jesień 1806 r. pozwoliła przetrwać Francuzom szybką kampanię pruską, ale późniejszy pobyt na północnym Mazowszu i w Prusach Wschodnich wykazał ryzyko dalekich operacji bez zaplecza logistycznego, a zwłaszcza w biednym kraju, w miesiącach zimowych i przednówkowych. Sztabowiec marszałka Soulta Auguste Petiet zapamiętał, że szeregowi tygodniami jedli tylko „źle wypieczony czarny chleb, pełen groźnych dla zdrowia składników. Tak więc odpoczynek miast zlikwidować choroby, jeszcze je rozwinął i straciliśmy dużo ludzi i koni”. Kapitan 22. pułku piechoty Jean-Pierre Bial miesiącami dzielił czas na obserwację Rosjan i marzenia o jedzeniu: „nasz pułk zajmował placówki w położonych nad Pasłęką Pitynach. Wieś spłonęła i generał Candras mieszkał w ocalałej chałupinie. Nie mieliśmy drewna ani słomy i gnieździliśmy się w opuszczonych przez Rosjan, zarobaczonych szałasach. Wybór był jednak prosty – spać w nich lub – na śniegu. Można sobie wyobrazić nasze położenie. Dorzućcie do tych nieszczęść braki w żywności, chleb wypieczony tak, że jak się nim rzuciło o mur, to się przyklejał, lub odrobinę kiepskiego krowiego mięsa. A jednak, dręczeni głodem, czekaliśmy na to żarcie niecierpliwie i gdy nadchodziło zaopatrzenie, wielu z nas pochłaniało wszystko, by kolejną dobę lub dwie przetrwać o pustym żołądku”. Osłabione konie nie mogły uganiać się za kozakami.


Planując operacje, sprawy logistyki Napoleon powierzał intendenturze. Pocztówka z początku XX w.


Stan dróg długo nie pozwalał dostarczać zaopatrzenia wozami, Francuzi posyłali więc do Elbląga kolumny koni, które wracały z jukami. Żywiły ludzi, a same padały. Jak mówił adiutant Soulta de Saint Chamans, „los ich był gorszy od ludzkiego; po wyczerpaniu niedużych zapasów paszy w tym zrujnowanym kraju musieliśmy karmić je – i była to jedyna strawa – posiekaną słomą ze strzech. Po wyczerpaniu i tego smutnego, a ostatecznego źródła wyżywienia większość koni padała z głodu i wycieńczenia. Mówię tu tylko o koniach pociągowych artylerii i taborów, które musieliśmy trzymać do dyspozycji korpusu. Konie korpusów kawalerii oraz samej artylerii przebywały w okolicach Elbląga i na wyspie na Nogacie gdzie niczego im nie brakowało”. Zwierzęta pozostałe w linii karmiono „racją dachową”. Petiet twierdził, że w jego korpusie przydzielano ją z oficjalnego rozdzielnika. Bial uratował wierzchowca, dzieląc się z nim chlebem własnym i ordynansa.

Kłopotów nie zabrakło też w kilkumiesięcznej, choć względnie statycznej kampanii austriackiej 1809 r.

 

Dla człeka i konia 

W XX wieku nie dało się już wojować bez paliwa, a pola roponośne bywały przyczyną wojen lub celem kampanii. W armiach „przedsilnikowych” paliwem był furaż dla koni. Bez siano- lub obrokożernych czworonogów armia była ślepa (rozpoznanie prowadziła lekka jazda), mniej groźna (jak bez koni ciągnąć działa i jaszcze?), a do tego głodna. W modelu bliskiej XVIII-wiecznym realiom 60-tysięcznej armii Perjès przyznał jej 20 000 kawalerzystów. Doliczając konie pociągowe (artyleria, transporty żywności i sprzętu, np. namiotów), wyliczył potrzeby na 40 000 racji furażu dziennie, czyli ok. 25 kg paszy zielonej (nieco mniej – suchej) na konia. Z prostego mnożenia wynika, że armia ta potrzebowała 1000 ton furażu dziennie. A w 1812 r. Napoleon mieć będzie dziesięciokrotnie więcej ludzi...

Przewiezienie tysięcy ton furażu z magazynów było nierealne, wymagało setek wozów, zaprzężonych w... zżerające wiezioną paszę konie. Armie z góry zakładały więc karmienie czworonogów kosztem kraju, w którym się znalazły, rozsyłając furierów z zadaniem znalezienia paszy na 4–5 dni. Furaż z zaplecza odgrywał rolę tylko wtedy, gdy armia szykowała się do wznowienia działań i uprzedzenia przeciwnika, lub ich przedłużenia, czyli wczesną wiosną i późną jesienią. Własnie zależność od furażu powodowała zawieszenie wojen na czas zimy. Do tego zły stan dróg uniemożliwiał ruch ludziom i koniom.

W roku 1811, ostatnim roku względnego pokoju, szykująca się na ewentualny atak Rosjan Armia Niemiec marszałka Davouta cieszyła się porządnymi racjami: 28 uncji (875 g) zwykłego chleba, 2 uncje (62,5 g) ryżu lub 4 uncje suszonych warzyw, 10 uncji (312,5 g) mięsa oraz – w zależności od kraju stacjonowania – butelka piwa lub wina. Racje końskie były zróżnicowane i zależały od przydziału (jazda lekka, ciężka, pociągi) oraz rodzaju działań. Wzrastały wraz z wojną, zwłaszcza na czas marszu, np. koniom pociągowym do wojennej racji: 7 kg siana, 4 kg słomy i 9,5 litra owsa w dniach marszowych dodawano (teoretycznie!) 2 kg siana i 5 kg słomy.

Johann Adam Klein upamiętniał nie tylko szarże, ale i tabory. Grafika z 1819 r.

 

 

Mobilizacja

Na przygotowanie wojny z Rosją Napoleon miał co najmniej 14 miesięcy. Wiosną 1812 r. zebrał pod bronią 1 mln 46 tys. żołnierzy własnych i sojuszniczych, z których 395 tys. tkwiło w Hiszpanii, a 250 tys. rozrzucono po różnych garnizonach Europy. Wciągając do wojny z carem połowę kontynentu, cesarz mógł liczyć na 450-tysięczną armię i ponad 150 tys. ludzi bliskiej rezerwy. „Silnikiem” jej było 157 300 koni, z których 27 300 pociągnie ponad 580 dział z wozami amunicyjnymi oraz sprzętem pontonierów.

Po odkryciu ofensywnych projektów Rosjan mobilizacja środków rozpoczęła się już w pierwszej połowie 1811 r. W twierdzach nadwiślańskich i nadodrzańskich oraz Gdańsku gromadzono ogromne zapasy amunicji oraz żywność, wódkę i furaż. Na 1 marca 1812 r. Napoleon chciał mieć w magazynach 20 milionów racji chleba i ryżu, co miało starczyć na 50 dni dla 400-tysięcznej armii, oraz 2 miliony buszli owsa dla 50 000 koni. Docelowy zapas sucharów wynosił 4 miliony racji.

Przy założeniu, że kampania potrwa 60 dni i że do jej końca walczyć będzie tylko trzecia część z 600 tysięcy, samo żywienie ludzi wymagało przewozu 18 000 ton. Niemal dwukrotnie przekraczało to możliwości transportu. A przecież rok 1812 to czas szybkiej rozbudowy batalionów transportowych (trains d’équipage), utworzonych po roku 1807. Jeszcze w początku 1812 r. było ich trzynaście, lecz przed kampanią już 24; ten z nr 19. nie powstał, nr 24. zorganizowano z Polaków. Do Rosji pojedzie ostatecznie siedemnaście batalionów: osiem pociągnie wielkie, czworokonne wozy, cztery – dwukonne wozy lekkie (zwane à la comtoise, ważyły 650 kg, ładowność 1200 kg), cztery użyją wołów, podobnie jak batalion włoski. W razie potrzeby biedne bydlęta miały wyżywić woźniców. Ustalenie proporcji wozów lekkich i ciężkich stanowiło dylemat: obawiano się ciężkich dróg na wschodzie, jednak lekkie wozy zabierały mniej ładunku. Do tego 6 tys. wozów prowiantowych, a do nich dochodziło 26 szwadronów wozów ze sprzętem i tysiące innych pojazdów (ambulanse, pontony, drukarnie itd.). Prowiant wieźć miało ok. 10 tys. woźniców, a doliczając do nich tysiące pozostałych, mamy prawie dwie dywizje piechoty. Napoleon chciał ograniczyć ubytki w szeregach, obsadzając wozy cudzoziemcami, np. Hiszpanami i Polakami.


Furażer huzarów w akcji. Czasem siano ważniejsze było od uczuć. Grafika z lat 30. XIX w.

 

 

Końska armia

Ponadpółmilionowe wojska, w tym kawaleria, potężna artyleria i ogromne tabory zmobilizowały całą końską armię. Spośród 157 353 koni odnotowanych w raportach tuż przed kampanią 107 537 (68,3%) służyło pod siodłem, a 49 816 (31,7%) w różnych pociągach. Cytujący te liczby za dokumentami Jean-François Brun zauważył, że proporcja: 1 koń na 4 żołnierzy odpowiada mniej więcej nasyceniu pojazdami we współczesnych armiach. Tyle że oficerowie mieli często więcej niż jednego wierzchowca (w odróżnieniu od żołnierzy oficerowie i urzędnicy administracji wojskowej byli ich właścielami), a ich liczba rosła wraz ze stopniem i pozycją właściciela.

Kawaleria utrzymywała w czasie pokoju wiekszość wierzchowców; 30-tysięczne zakupy przed kampanią rosyjską to mniej niż 30%. Kolumny pociagowe trzeba było mobilizować na wojnę, a zakup 30 000 koni to ponad 60% stanu. Część potrzeb obliczano łatwo: wozy z amunicją i sprzętem sapersko-inżynieryjnym wymagały, w zależności od wagi, od 4 do 6 koni. Niekiedy biurokracja wyliczała obciążenia z sufitu. Instrukcje rzecz jasna wskazywały, do jakich wozów zaprzęgać 4, a do jakich 2 konie, ale cytowany przez Bruna wojskowy urzędnik stwierdzał w czerwcu 1811 r., że „przy niedouczonych ludziach, nieprzywykłych koniach, złych drogach i źle wyprofilowanych podjazdach” typowy dla armii wóz z beczkami nie przewiezie „regulaminowych” 3 ton ładunku. Proponował ostrożnie rozpisać nań tylko 2 tony, a najlepiej jeszcze obniżyć obciążenie „ze względu na złe drogi lub na straty końskie, albo przez wzgląd na kłopotliwie wielkie rozmiary części przewożonych przedmiotów”. Takie wahania w obliczeniach oznaczały różnicę o tysiące koni.

Spośród 49 816 koni pociągowych Wielkiej Armii aż 27 300 (55%) przypadło na artylerię (w tym 20 750 na działa i wozy amunicyjne z parku), 2550 na pontonierów, a 4000 na armaty pułkowe. Do transportu między dywizjami i zapleczem przeznaczono ich tylko 10 500 (21%). Pozostałe 24% „mocy pociągowych” to wozy pułkowe, ambulanse, kasy, wozy kancelaryjne, drukarnie itd. Zauważmy, że statystyki nie ujmują pojazdów prywatnych. Ciągnące je konie karmiono jednak paszą teoretycznie dla nich nieprzeznaczoną. Surowe zakazy niewiele pomagały, dopiero wymieranie koni ograniczyło prywatne transporty.

Problemy z zaopatrzeniem ujawniły się już wiosną 1812 r. po stłoczeniu setek tysięcy żołnierzy w Księstwie i Prusach Wschodnich. Administracja wojenna nie mogła obsłużyć takich mas ludzi i koni, toteż żyły one na koszt cywilów. Rabunki Wirtemberczyków spotkały się z ostrą reakcją Napoleona, o rabunkach Francuzów nawet nie próbowano mu meldować. Cesarz cieszył się, że pora roku pozwala paść konie młodym zbożem, ale skutki okazały się fatalne. „Z mojej półbaterii padło ich cztery, rozpęknięte od zielonego jęczmienia, czego ja nie znałem, że tak jest szkodliwy”, wspominał artylerzysta Franciszek Gawroński. Wymiana pociągu była jeszcze możliwa, docierało też czasem zaopatrzenie, choć już na tydzień przed wojną żołnierze musieli zadowalać się połową racji.

W części korpusów zaopatrzenie w chleb rozwiązano przez wspólną z cywilami budowę działających całą dobę pieców chlebowych. Kolejne staną w Kownie. W Rosji wojsko będzie robić mąkę w przenośnych, 30-kilogramowych młynkach.


W armii francuskiej rytuał jedzenia zupy odprawiano dwa razy dziennie. Grafika z pocz. XIX w.

 

 

Nie dalej niż...

Realia transportowe sprawiły, że przekraczająca pod Kownem Niemen Wielka Armia (Macdonald uczynił to pod Tylżą) wiozła prowiant na 24, a nie na 50 dni – do 18 lipca. Oddalone o 100 kilometrów, zajęte 29 czerwca Wilno stać się miało główną bazą zaopatrzeniową. Sprzyjała temu żeglowność wpadającej do Niemna Wilii. Gdy po dniu odpoczynku 1 lipca wojska ruszyły dalej, miały jeszcze prowiant na 18 dni. Ale już 6 lipca, w dzień odpoczynku na linii Drissa–Borysów, wodzowie pojęli problem. Mieli wprawdzie zapasy, ale wozy posłane do wileńskich magazynów nic w nich jeszcze nie zastały. Rosjan wciąż nie udało się dopaść, a perspektywa działań bez prowiantu w głębokiej i ogołoconej przez nich prowincji spowolniła ruch Wielkiej Armii.

Géza Perjés spróbował odtworzyć model zaopatrzenia sił głównych Napoleona. Prowiant wieziono tylko na wozach, toteż – choć nie zachowały się dokumenty – założył on istnienie rozpisanego na dni i odległości systemu wahadłowego, który zapewniał ciągłość dostaw. Opróżnione z żywności wozy wracały do Wilna, by po załadowaniu czterodniowym zapasem szukać armii. O ile posłane morzem do Królewca dostawy z Gdańska dotarłyby – przez Kowno – do Wilna 4 lipca, pierwsza kolumna wozów (opróżnionych z prowiantu między 25 a 29 czerwca) mogłaby ruszyć na wschód nazajutrz. Po jednodniowym postoju (10 lipca) kolumna dotarłaby 15 lipca na linię Drissa–Borysów, zwiększając rezerwę prowiantu do siedmiu dni (wliczywszy wieziony od Kowna trzydniowy zapas). Oddalenie się wojsk od tej linii o dwa dni marszu nie zagrażało ciągłości zaopatrzenia, choć pierwsza kolumna dotarłaby dopiero 17 lipca, albowiem dzień lub dwa później mogła dotrzeć druga (zawrócona ku Wilnu 2 lipca), a 25 lipca – trzecia kolumna (zawrócona 5 lipca); dawało to spokój do 30 lipca. Jednak już czwarta kolumna (zawrócona ok. 10 lipca) mogłaby wrócić najwcześniej 3 sierpnia, co skazywałoby siły główne Napoleona na prowizorium między 31 lipca a, powiedzmy, 4 sierpnia. Zakładając, że w białoruskich wsiach „wojna wyżywiłaby wojnę” przez 2 dni, pościg za Rosjanami można było podjąć najwcześniej 2 sierpnia. Dzięki czwartej kolumnie zapasy starczyć mogły do 5–6 sierpnia, a piąta i szósta przedłużyłyby zdolność operacyjną armii do 14 sierpnia. Ponieważ jednak 9 sierpnia powróciłyby wozy pierwszej kolumny (załadowanej ponownie w Wilnie 27 lipca), trzy kolejne dni marszu pozwoliłyby osiągnąć linię Witebsk–Mohylów. Autonomię armii podtrzymałby 14 sierpnia drugi nawrót drugiej kolumny, a 21 sierpnia – trzeciej. Linia ta wyznaczała jednak granicę możliwości: marsz do Wilna i z powrotem (z niezbędnymi dla ludzi i zwierząt postojami) zabierał ponad pięć tygodni.

Wedle klasycznych zasad nie pobiwszy wroga Napoleon musiałby obsadzić linię frontu (tak jak w roku 1807 w Prusach), czekać na dostawy i liczyć, że „wojna wyżywi wojnę” w guberniach smoleńskiej i mohylewskiej. Trzeba by budować magazyny i chronić je przed chłopskim buntem. Ich wypełnienie musiało jednak trwać: odnowienie zapasów w Księstwie Warszawskim, Gdańsku i miastach pruskich zabrałoby co najmniej sześć miesięcy. A nawet przy trzymiesięcznym oczekiwaniu armia mogła liczyć na ciągłość zaopatrzenia dopiero w grudniu. Zima na Wschodzie nie zachęcała zaś do wojowania, o czym pamiętali weterani z 1807 r. Słowem wojnę można by dokończyć dopiero w roku następnym, a to było politycznie wykluczone. Równoczesne prowadzenie wojny w Rosji i Hiszpanii oraz wielomiesięczna nieobecność w Paryżu nadmiernie zwiększały ryzyko.

Planując kampanię, Napoleon rozumiał, że czas i przestrzeń są przeciw niemu. Rosjan należało pobić przed Smoleńskiem, najlepiej do linii Drissa–Borysów, a bezwzględnie do linii Witebsk–Mohylów. Warunkiem zwycięstwa było sprawne zaopatrzenie wojska. Każdy dzień marszu na wschód osłabiał armię i zmniejszał znaczenie wileńskiej bazy magazynowej.


Rozbitkowie Wielkiej Armii. Grafika Rugendasa z 1815 r. 

 

 

Ku Moskwie

Wiemy, że wszystko poszło inaczej. Rosjan nie udało się zmusić do bitwy przed Smoleńskiem, potem trzeba było ich ścigać do Możajska. Ruszyła wielka improwizacja. Wymagające coraz liczniejszej eskorty zaopatrzenie niemal rozpłynęło się w przestrzeni, a maszerujące dywizje masowo traciły ludzi i konie. Jak pisał oficer 8. pułku piechoty Księstwa Marcin Smarzewski, „cokolwiek do pożywienia ludzi i koni zawierały osady, rozszarpywało zgłodniałe żołnierstwo i nieraz na pół surowe musiano spożywać jedzenie, bo na krótkich nocach o drugiej rano stawano już pod broń i ruszano w marsz, aby przed upałami kawał drogi bieżeć. Toteż ani konia, ani obuwia, ani rynsztunku opatrzyć, ani wypocząć i przespać się, ani dobrze się posilić nie mogąc, konie i nogi u piechoty odpasowały się i w południowe godziny rażonych apopleksją niemało zostawało bez ratunku, a gościńce ugarnirowane końskimi ścierwami, piekielną były przeprawą”. Paradoksalnie, na szczęście dla Napoleona, inaczej niż w świadomie wycieńczonych przez Rosjan guberniach litewskich, za Smoleńskiem rolniczy kraj pozwalał najeźdźcy przeżyć. Mało kto się go tu spodziewał!

Produkując masy walczących o życie dla koni furierów oraz rabujących cywilów maruderów (często nie było różnicy), Wielka Armia doczłapała pod Borodino, a po 82 dniach wojny zajęła Moskwę. Badacz logistyki wojennej Martin van Crefeld zauważył, że w porównaniu z doskonale zaopatrzonymi armiami niemieckimi, które w 1870 i w 1914 r., idąc przez ludniejszą, zamożniejszą i mniejszą Francję, doprowadziły pod Paryż tylko połowę wojska, zachowująca w Moskwie trzecią część sił Wielka Armia dokonała niemałego wyczynu. System zaopatrzenia pomógł jej niewiele, za to jego wady przyspieszą nieuchronnie nadciągającą katastrofę.

Fot. z archiwum autora.