Nasze matki, nasi ojcowie? Refleksje nad niemieckim obrazem przeszłości

Autor: Józef Rak

„Ja tylko wykonywałem rozkazy” – kpił w PRL z wojennego obrazu Niemca ulubiony serial Polaków „Stawka większa niż życie”. Wróg musiał być na ekranie perfidny lub żałośnie tchórzliwy, a jeśli już był przystojny, to tylko diabolicznie. Kto mógł przypuszczać, że logika „wykonywania tylko rozkazów” powróci po 40 latach, lecz nie jako farsa, a całkiem serio? Wróciła jednak, wraz z przyciągającą miliony niemieckich widzów, rozreklamowaną trylogią „Nasze matki, nasi ojcowie”, którą drugi kanał telewizji publicznej ZDF obiecywał rozliczyć się z historią wojennego pokolenia. Końcowy epizod zdobył 24% telewizyjnego rynku, czyli jakieś 8 milionów widzów.

 

 

Spotkanie we frontowym szpitalu. Trójka z piątki bohaterów filmu. Od lewej: Friedhelm, Greta i Charlotte (Volker Bruch, Katharina Schüttler, Miriam Stein), fot. Forum

 

 

Przypadkiem…


Piątki berlińskich przyjaciół, bohaterów serialu, nie sposób nie lubić: prawy obrońca ojczyzny podporucznik Wilhelm oraz jego młodszy brat Friedhelm – zagubiony na wojnie idealista, przez osiem lat hitleryzmu (akcja zaczyna się w czerwcu 1941 r.) nie wyrzekli się przyjaźni dla Żyda Viktora. Podobnie jak (początkowo) kochanka tegoż, rozpoczynająca karierę śpiewaczka Greta. No i jest jeszcze wcielenie łagodności – zakochana sekretnie w Wilhelmie Charlotte, dla przyjaciół Charlie. Od pierwszych scen, gdy cywilny gestapowiec dokonuje rewizji w mieszkaniu (konfiskuje płytę z „wrogą” ideologicznie taneczną muzyką), w którym żegna się, tańcząc i pijąc, nasza piątka, wyczuwamy jej podszyty strachem dystans do reżimu. No i – rzecz jasna – mowy nie ma o wydaniu „nazistom” Viktora.

Potem, niestety, już nie jest tak pięknie. Na froncie wschodnim Wilhelm, zmuszony do zbrodni, przeżywa rozczarowanie „brudną” wojną; gdy zginie niemal cała jego kompania, zdezerteruje. Złapany, pójdzie do „sztrafbatu”, a tam straci resztkę złudzeń i zabije dowódcę. Wrażliwy Friedhelm, szykanowana kompanijna oferma, stanie się bezwzględnym, mordującym cywilów żołdakiem. Odkupi winę, zatrzymując w 1945 r. młodzików i starców z Volkssturmu przed bezsensowną śmiercią w imię „ostatecznego zwycięstwa”; atakuje w pojedynkę sowiecki oddział, ginie. Viktor spróbuje uciec z Niemiec, ale złapany, znajdzie się w drodze do obozu. Uciekając z transportu, trafi do polskich partyzantów. Greta nie tęskni za nim w ramionach wysokiego oficera SS, który popycha jej karierę śpiewaczki. Staje się ikoną propagandy (piosenka o „małym serduszku” to muzyczny hit filmu), ale jest zbyt inteligentna, by wierzyć w zwycięstwo. Za krytykę reżimu stanie pod ścianą. No i łagodna Charlotte, sanitariuszka ochotniczka na froncie, która wydaje na śmierć pielęgniarkę – rosyjską Żydówkę. I ona pod wpływem okropności wojny zmieni się w jej ofiarę: zacznie doradzać rannym, jak uniknąć powrotu do okopów. Przeżyje, a z nią tylko Wilhelm i Viktor.

Podsumujmy. Piątka młodych przyjaciół, wśród nich żadnego nazisty. Jeden (solidarnie wspierany) Żyd, jedna opozycjonistka, jeden dezerter. Typowy skład tamtego pokolenia, nieprawdaż? A wszyscy pięcioro przetrąceni, rozczarowani. Wojna przemieliła ich właściwie przypadkiem, jednostka nie mogła od niej uciec. Jeśli popełniali okropieństwa, to nie dlatego, że chcieli, po prostu zmusił ich zbrodniczy system. Ci perfidni naziści, których symbolem jest podły gestapowiec – złodziej płyty. I którego moralna podłość ujawni się w 1945 r., gdy (to cień Gehlena) przejdzie na służbę do Amerykanów. Nasza piątka „wykonywała tylko rozkazy”. Rozumiemy ich, musieli.

Co innego „czarny lud” filmu – partyzanci Armii Krajowej, których podstawową racją bytu jest antysemityzm. Doświadcza tego Viktor, przed którym nieświadomi jego tajemnicy akowcy chwalą się, że Żydów „topią jak koty”, a ich dowódca – powiedzmy raczej herszt – wierzy, że potrafi „wywąchać Żyda”. Gdy oddział zdobywa pociąg z transportem broni i ludzi w pasiakach (jak wiadomo, Niemcy zawsze tak wozili więźniów), polscy bandyci dobijają ranną eskortę, biorą (na usta ciśnie się słowo – rabują) uzbrojenie i… ponownie zamykają wagony z ludźmi. Dla autorów trylogii pasiaki oznaczają bowiem automatycznie Żydów, wszak innych narodowości w KZ nie było. Na szczęście jest Viktor, ratujący otwarciem drzwi żydowskich więźniów; nie wiemy wprawdzie, jak wycieńczeni i w pasiakach przeżyją na wrogiej polskiej ziemi, ale scenarzystów to już nie męczy.

 


Młodzi Niemcy szybko dojrzewali, podbijając Europę. Oddział Wehrmachtu na francuskiej ulicy w 1940 r.

 

 

I tak polski wątek trylogii okazał się zgrabny i prosty. Rozpoczęcie akcji w 1941 r. pozwala uniknąć tak przykrych i nieistotnych (a niewiadomo, czy prawdziwych) tematów jak zbrodnie na polskiej elicie Pomorza, Wielkopolski, Śląska, Warszawy i Krakowa, tworzenie gett w GG i upodlenie polskich poddanych „Tysiącletniej”, niemieckie zbrodnie na Żydach, wprawdzie straszne, bledną zaś w porównaniu z polskimi. Polacy wszak nie lepsi. Urodzony grubo po wojnie, zawieszony między oficjalną poprawnością a rodzinną wybiórczą pamięcią lub milczeniem, niemiecki telewidz, najczęściej (jak i u nas) historyczny ignorant, zapamięta przesłanie. Wszak Viktor jeszcze lata całe po „kryształowej nocy” żyje w Berlinie prawie normalnie. A śmierć grozi mu dopiero w okupowanej Polsce. Dodajmy, że w akcji promocyjnej i dyskusji wokół filmu wiele dobrego powiedziano o partyzantach sowieckich (ci tylko wysadzali pociągi), a wśród świadków epoki nie zabrakło najmłodszego ze słynnych braci Bielskich, nastoletniego w czasie wojny Aarona.

 


Niemieckie dziewczyny przebrane w mundury swoich chłopaków? Wojna jeszcze może być radosna, 5 lipca 1941 r.

 

 

Polska histeria?


I cały misterny plan w p…u” rzekłby Siara-Siarzewski, patrząc, jak telewizyjny hit szkodzi długoletnim, mozolnym staraniom polskich i niemieckich historyków o wzajemne poznanie i zrozumienie. Dwadzieścia dwa lata po traktacie o dobrym sąsiedztwie i w apogeum politycznego sojuszu między Warszawą a Berlinem…

Czy popadamy w histerię? Prawda, że nadużywamy słów „Niemcy, niemiecki”, zapominając, jak ostro jadą po „wybielaczach” historii właśnie niemieccy intelektualiści, historycy i dziennikarze. „W tym serialu naziści to zawsze ci inni”, kpił z hipokryzji serialu dziennik „Tagesspiegel”. „Die Welt” piętnował zaś obraz AK i niedopuszczalne w telewizji publicznej „zacieranie różnicy między oprawcami a ofiarami”. A w komentarzach na youtube co rusz przewija się „Scheisse”. Te głosy słabo jednak przedostają się do polskiej opinii publicznej, alarmowanej „zmianą historycznych akcentów” za zachodnią miedzą, a zarazem przyzwyczajonej do przejętego przez PRL od narodowców równania: Krzyżak = Prusak = Niemiec = Hitler = wróg. Przypomnijmy fotomontaże naszych tabloidów przed piłkarskimi meczami: Beenhaker ścinający teutoński łeb ubranego w krzyżacki płaszcz Ballacka (w pikielhaubie). Zapominamy, jak pisał Edmund Dmitrów, że „patrzenie na siebie w kategoriach kontrastu, przeciwstawienia, antytezy miało w obu społeczeństwach długą tradycję”, którą wojna tylko wzmogła.

Nie jest prawdą, że w opowieści o historii rację możemy mieć tylko my, Polacy, albo oni, Niemcy. Świadczą o tym prace i współpraca historyków obu stron. Problem w tym, że krytyczny głos elit z trudem przebija się do milionowych mas, które – głównie najmłodsi – skłonne są bezkrytycznie wierzyć telewizyjnym ruchomym obrazkom. Zwłaszcza pięknie sfilmowanym. Pytanie tylko: na ile bezkrytycznie? Znawca problemu Robert Traba nie podziela powszechnego u nas poglądu, że „większość społeczeństwa niemieckiego stara się relatywizować odpowiedzialność za II wojnę światową. Chodzi raczej o wzbogacanie narracji historycznej o wątki, o których nie zawsze mówiło się otwarcie”.

 


„Fala” w Wehrmachcie, raczej na wesoło. Normalni chłopcy, swastyka na brzuchu „dziadka” świadczy o dystansie do świętości reżimu

 

 

„Niemiec mały”


Spoglądając przez ramię młodego Niemca do jego podręcznika do historii, możemy czasem ujrzeć „świat równoległy”. Fakty niby te same, ale ich proporcje i otoczenie zupełnie różne. Prawda, że w Niemczech nie ma jednego wzoru podręcznika, więc interpretacja historii jest – w ramach dopuszczalnych przez ministerstwa landów ram – autorskim dziełem.

Małgorzata i Krzysztof Ruchniewiczowie, współautorzy polsko-niemieckich materiałów pomocniczych dla lat 1933–1949 (Zrozumieć historię – kształtować przyszłość, Dresden–Wrocław 2007–2008) zauważyli jednak zmiany w nauczaniu historii w Niemczech drugiej połowy lat 90. XX w. Po długim okresie „wstydliwego” bądź względnie obiektywnego przedstawiania następstwa faktów, „stare” tematy – alianckie bombardowania czy wypędzenie Niemców ze wschodu, odżyły w nowej szacie. „W centrum zainteresowania znalazła się historia konkretnej rodziny lub pojedynczej osoby, przez co motyw cierpień osobistych, zwykle niewinnego, tzw. zwykłego człowieka wybijał się na plan pierwszy, przed historyczne tło. Tak opowiadając historię wojny, w stosunkowo prosty sposób odwracano relacje między przedstawicielami narodu atakującego, okupującego a nacjami podbitymi. Niemcy zyskiwali prawo nazywania się ofiarami, a w uproszczonym odbiorze dotychczasowe ofiary przeradzały się po prostu w katów”. Obraz wojny kreślony kamerą „Naszych matek, naszych ojców” trafił więc na przygotowaną już publiczność.

 


Pamiątka z „dnia słonia” – przeciwlotniczych ćwiczeń w szpitalu. Wojna jest wszechobecna, ale czasem śmieszy

 

 

Przygotowaną także przez przemilczenia, bo czego chcieć od niemieckich podręczników, skoro owe przeznaczone dla „światlejszych” materiały pomocnicze nie wspomniały nawet o polskim państwie podziemnym i ruchu oporu. Nie brak w nich za to niemieckich opozycjonistów wobec III Rzeszy.

 

Nie w Dreźnie


Paradoks powyższy wzmacnia „leninowskie” pytanie czto diełat’? Co robić, by obronić w głowach Niemców polski punkt widzenia na wojnę i czas powojenny?

Po pierwsze nie dziwić się. Każde pokolenie podejmuje trud własnego pisania historii. I jej deformacji. Także my chętnie pamiętamy pewne wątki, inne zaś wspominają tylko historycy (czy wśród 350 tys. żołnierzy AK byli zajadli antysemici? Oczywiście, byli). Pokolenie świadków II wojny odchodzi i pozostawia własną opowieść, którą młodsi nasycają własną emocją. Nie możemy kazać młodym Niemcom bić się codziennie w pierś, a starym odmawiać prawa do cierpienia. Przez wojnę, zabitych bliskich, spalone miasta, wypędzenie. Tak samo bolesne dla nich, jak dla Polaków, Żydów, Białorusinów, Ukraińców czy Rosjan. Bohaterowie „Naszych ojców, naszych matek” naprawdę byli ofiarami swej epoki i wojny. Tak jak miliony Niemców. Filmy zaś, jak doskonały „Stalingrad”, i tak będą szukały w wojującej masie człowieczeństwa. A przemawiając do coraz mniej oczytanego widza, operować będą uproszczeniem i stereotypem.

 


Propagandowy obraz młodzieży. Przyszłość narodu wokół proroka i wodza. Bohaterów filmu na pewno tam nie było

 

 

Na ile wyrastające na europejskiego hegemona niemieckie państwo wspiera ową „przemianę świadomości”, poglądy są podzielone. Zostawmy też na boku świadome fałszowanie historii przez budujących nowe Niemcy „chłopców od Gehlena” czy spory toczone przez niemieckich historyków wokół prac Ernsta Nolte, który pośrednio uzasadniał narodziny hitleryzmu odpowiedzią na komunizm, a Holokaust – reakcją na komunistyczne zaangażowanie tak wielu Żydów. Nieważne bowiem, czy przyczyny, przebieg i skutki wojny zamazują się w niemieckich głowach świadomie, czy nie, polskie zadanie pozostaje to samo. Przypominać, że wojna nie zaczęła się od Stalingradu i bombardowania Drezna (luty 1945), a od Wielunia (jeśli nie wręcz od zajęcia Czechosłowacji). Nie pozwalać na wymazanie z pamięci kolejności zdarzeń i polskich ofiar. Dobijać się o pamięć dla nich i szacunek. Wbijać do głów, że w Warszawie ginęli Żydzi, ale nie tylko oni, i że w powstaniu 1944 r. codziennie Niemcy zabijali tyle ofiar, ile pochłonął atak na WTC. I tak przez 63 dni.

Szczególnie i głośno piętnować musimy takie obrazy Polaków, jak w „Naszych ojcach, naszych matkach”. I nie dlatego, że nie mogłyby być prawdziwe, bo mogły, a dlatego, że są jedyne. Odwołując się do języka filmu, można powiedzieć, że nie godzimy się na projekcję w Niemczech „Róży” Smarzowskiego z drastyczną sceną powojennych gwałtów na Niemkach i Mazurkach, przy wyciętych gwałtach i zbrodniach z powstania warszawskiego.

W wywiadzie sprzed trzech lat Robert Traba nie widział podstaw do obawy o odrzucenie przez Niemców odpowiedzialności za wojnę i zbrodnie. Przyznawał zarazem, że „nie wiadomo jeszcze, jakie miejsce w niemieckiej pamięci zbiorowej zajmą Holokaust, okres nazistowski, II wojna światowa, alianckie bombardowania i przymusowe wysiedlenia”. Jeśli zaś zrealizuje się czarny scenariusz i za pokolenie nie do końca będzie wiadomo, kto rozpętał wojnę (już 65% Niemców wierzy, że ich kraj nie ponosi szczególnej za nią odpowiedzialności, a co drugi Austriak uważa, że rządy Hitlera miały też dobre strony), sami będziemy sobie winni. Grzech zaniechania jest tu bowiem grzechem śmiertelnym.


Zmęczone, postarzałe twarze niemieckiej piechoty. Koniec „łatwej wojny” na wschodzie, początek zwątpienia?